Na malarstwo Grzegorza Morycińskiego patrzy się długo. Bardzo długo. Szczęśliwi posiadacze jego obrazów mówią, że latami.

Warszawa. Przedwojenna kamienica na Lwowskiej. Piąte, ostatnie piętro. Nie ma windy. Strych. Wąski korytarz. Drzwi. Za nimi pracownia – malarza, krytyka i poety. Od lat każdego ranka wchodzi na ostatnie piętro. Pracuje metodycznie, spokojnie. Jak człowiek, który wie, co i po co robi. Koszula, krawat i sweter. Fajka. Siwe włosy, twarz spokojna, mądre oczy, tak jak na plakacie Świerzego – oto Grzegorz Moryciński i jego pracownia.

Wysoko pod sufitem owalne okno rzuca na ścianę jasną plamę światła. Znajdziemy ją na wielu obrazach artysty. Moryciński wielokrotnie i w różnych nastrojach malował swój strych. Kupił go w 1974 roku dzięki dużemu samozaparciu i pożyczce z PKO. Początkowo warunki były surowe. Jednak miejsce szybko stało się kultowe. W stanie wojennym gromadzili się tu politycy, malarze, krytycy, aktorzy.

Swoje przedstawienia dawał słynny domowy teatr działający poza zasięgiem cenzury. Moryciński razem z żoną często organizowali też wystawy rysunków, pasteli w minorowych barwach. Powstał wtedy nawiązujący do politycznego i społecznego klimatu cykl „Trybuny i trybunały”. – To był specyficzny czas. Ludzie garnęli się do siebie. Zbieraliśmy się w pracowni, rozmawialiśmy, piliśmy wódkę – wspomina malarz.

Pamiętny sylwester w zimę stulecia. Mnóstwo ludzi, pracownia wzbogaciła się o kominek. Połowa gości chciała ogrzać się przy nim, druga połowa walczyła z oknami i czadem. Instalacja nie była zbyt szczelna i nastrojowe cudo dymiło w najlepsze, powodując coraz słabszą widoczność i kłótnie wśród gości.


Wielki warsztat ucznia Artura Nachta-Samborskiego, wyczucie kolorów, wyobraźnia i wiedza oraz błyskotliwy talent czynią mistrza. Moryciński wspomina, jak pewnego razu na korytarzu w warszawskiej ASP profesor Nacht-Samborski zauważył go z albumem pod pachą. – A co tam niesiesz, Grzesiu? Album z surrealistami. O... Uważaj! To bardzo źli malarze. Ale Moryciński nie uważał i do dziś surrealny klimat odnajdziemy w jego obrazach. Jest też mistrzem koloru – jego barwne płótna nie są krzykliwe, wręcz odwrotnie, bije z nich spokój i tajemnica. Tak jak od malarza.

Półki pracowni zapełniają maski, wachlarze, lalki, zabawki. Zbiera wszystko, co mu się spodoba. Te bajkowe rekwizyty trafiają na płótna. Żona twierdzi, że w pracowni muszą latać takie duchy, żeby mąż mógł tworzyć. Jest jednym z nielicznych dziś artystów uczonych, którzy sztukę nie tylko uprawiają, ale również o niej pisują.

Od ponad dziesięciu lat prowadzi dziennik. A to nie wszystko. Moryciński to też poeta. – Było tak. Zacząłem pisać wiersze. Przyszedł Wojtek Siemion, przeczytał je i powiedział: „Pomogę ci to wydać!”. Wymyślił tytuł tomiku „Wiersze znad palety”. Potem sam je wszystkim czytał. No i zaczęło się – mówi malarz. Za chwilę ukaże się kolejny zbiór, „Pożegnanie wiatru”. Tym razem z jego ilustracjami.

W pracowni pan Grzegorz siedzi przy stoliku nakrytym ceratą. Miesza herbatę w szklance. Przyszedł rano, wyjdzie wieczorem. Jak co dzień. Pracuje właśnie nad nowym cyklem: „Dalekowschodnie klimaty”.


Tekst: Ryszard Kunce
Stylizacja: Małgosia Łukasiewicz-Tyczyńska
Fotografie: Joanna Siedlar

reklama