Chociaż dom jest gęsto otoczony drzewami, ma magiczne światło. Dzięki sosnom, które do późnego wieczora odbijają słońce. 

Decyzja zapadła błyskawicznie. Ewa Jaros z narzeczonym Wojtkiem mieszkali w kawalerce przy Chmielnej. Planowali ślub i szukali czegoś nowego, większego. A właściwie już coś mieli, byli umówieni na podpisanie aktu notarialnego. Wtedy rodzice wynaleźli im Magdalenkę i dom wśród starych sosen. Miejscowość pamiętali dobrze, bo wiele lat wcześniej zimą i w ciemności roznosili tam sklepowe ulotki. Podobała im się – cicha, tajemnicza, trochę dzika okolica i, co najważniejsze, w lesie. A jednocześnie blisko Warszawy. 

Wszystko potoczyło się jak z bicza trzasnął – we wrześniu rodzice, z okazji ślubu, kupili im dom, a w grudniu, przed samymi świętami, już w nim mieszkali. – Miejsce jest niesamowite, kora sosen wspaniale odbija światło, wyłapuje je nawet późnym wieczorem – zachwyca się Ewa. – No i ten mikroklimat! Zupełnie jak w Otwocku. Doceniłam go, gdy urodziła się Helenka. Mała spędza całe dnie na dworze, nie kaszle, w ogóle nie choruje. 

Oboje dobrze wiedzieli, czego chcą, choć... każde chciało czegoś innego. Ona – francuskiej klasyki, on – nowoczesności i geometrii. Jakoś się jednak dogadali i pogodzili. 

– Doszło do tego, że Wojtek w pokoju córki sam robił sztukaterie na ścianach – śmieje się Ewa. Nie miał wielkich szans w forsowaniu minimalistycznych klimatów. Żona miłość do francuskich mebli wyssała z mlekiem matki – już w dzieciństwie urok rzuciły na nią ręcznie robione przez rzemieślników w małym miasteczku pod Lyonem komody, stoły i kredensy firmy Grange.

{google_adsense}

– Rodzice urządzili nimi dom w Łodzi, a potem doszli do wniosku, że z tego, co im się podoba, zrobią biznes, i zaczęli je sprowadzać do Polski – mówi. – Otaczały mnie od dziecka, podziwiałam lite drewno, cyzelowane wzory. Byłam w ich fabryce: przy postarzaniu pracują babcie, które wiercą w deskach dziurki, udając korniki. Woskują je, spryskują sztucznym kurzem, trzeba mieć do tego anielską cierpliwość. Takich klimatów nie ma w świecie wielkich korporacji. Krótko mówiąc, w meblu trzeba się zakochać, dopiero potem wstawia się go do mieszkania. Ja nie miałam z tym problemu, byłam zadurzona po uszy. 

Wszystko poszło w miarę gładko także dlatego, że nie robili wielkiego burzenia ścian. Ruszyli tylko jedną, bo w domu brakowało miejsca na porządną kuchnię. – Gordonem Ramsayem to ja może nie jestem, ale mąż głodem nie przymiera – mówi Ewa. – Muszę mieć gdzie gotować, a ta była wyjątkowo wąska. Teraz mam zabudowaną ścianę z porządną spiżarnią i pięknym widokiem na las. 

Od początku wiedziała, przy jakim stole będzie się spotykać rodzina. – Daleko było jeszcze do domu, a ja zastanawiałam się, gdzie ustawię model 1904 (to rok założenia firmy Grange), z dębowym blatem na odlewanych aluminiowych nogach przypominających konstrukcję wieży Eiffla. Bo prawdziwa Francja ma tradycję, jakość, to nie paździerz – mówi. – Dlatego ja także, podobnie jak mama, zajęłam się sprzedawaniem tych mebli – dodaje. 

Na piętrze skorzystali z pomocy projektantek z InsideArch. Cała sypialnia była urządzana pod łóżko à la Hästens, z delikatną domieszką glamour. Świetnie zaaranżowane okna zastępują fotele do czytania i szezlong do leniuchowania, obudowane szafkami z poduchami. Lampę Lazy Susan Ewa ściągnęła ze Stanów, z żarówkami edisonowskimi, o których u nas było jeszcze cicho. Mąż był zły, bo potrzebowała innego napięcia prądu, ale wygląda super.  

Pogodziły ich „Tulipany” – obraz Edwarda Dwurnika. I nadzieja na upolowanie oryginałów Młodożeńca. Oboje lubią też Olbińskiego, ale na razie, jak mówi Ewa, muszą pożyć marzeniami. 

tekst: Joanna Halena 
stylizacja: Bożena Kocój 
zdjęcia: Mariusz Purta