Ktoś powiedział, że dom malarza Jacka Ziemińskiego to nowoczesna bajka w lesie. Święte słowa.

Najpierw cmentarz, wyboje, dużo błota, a gdy zobaczy pani wielki stary dąb, trzeba skręcić. Droga okropna. Proszę jechać, dopóki się da. Tam mieszkam – kieruje mnie przez komórkę malarz, bo GPS oszalał. Wśród sosen błyska jasna plama budynku. Ściany z drobnych modrzewiowych deszczułek i ogromne okna do ziemi. Po drugiej stronie drogi już tylko puszcza. Pan Jacek wita mnie z wilczurem Barkasem, przeszczęśliwym, że wyprowadził się z kawalerki od córki. – Wzięliśmy go, gdy nas okradli. Ale on, kiedy złodzieje wrócili po rowery, przyniósł im piłeczkę – śmieje się artysta. – Chodźmy, pokażę najpierw pracownię.

Na drzwiach tabliczka: BARDZO LUBIĘ NIE MUSIEĆ NIC. To praca malarza Ryszarda Grzyba. Obok obrazów pana Jacka rysunki uczniów. Maski dziwacznych stworów zrobione przez dzieciaki, na sztalugach okręt pod pełnymi żaglami. – Ten chłopak, Wojtek, ma dopiero 10 lat! Jaki to talent – zachwyca się malarz. – A tu pani Róża, moja sąsiadka. Całe życie marzyła, żeby malować, zdała nawet tuż po wojnie do liceum plastycznego w Krakowie, ale nie dostała miejsca w bursie. Uczę ją na pejzażach Van Gogha. Ależ ona czuje jego styl. Proszę spojrzeć, to obrazek mojej 8-letniej córki – podchodzimy do portretu łaciatego szczeniaka. – Ta zawodniczka będzie kiedyś malować. Chociaż bawią ją też łamigłówki. Taki „piękny umysł”. O, ćwiczenia z surrealizmu – pokazuje kolaż z rybą latającą nad pustynią. Lekcje rysunku, które prowadzi w pracowni, dają mu więcej przyjemności niż bycie profesorem ASP. Gdy pracował na akademii, nie miał czasu malować.

Do domu przechodzimy przez drewniany zadaszony prześwit bez ścian, z pomostem na wysokości piętra. – Ten łącznik to nasze ulubione miejsce, przewiewne, ocienione, z widokiem na starą gruszę. Ona była tu pierwsza. Kiedy teść kupił ziemię w Czarnowie, rosła na miedzy, wokół puste pole. Sosny i brzozy wysiały się później, mają ze 30-40 lat.

Dom zaprojektowała Małgorzata Sadowska-Sobczyk. Dobrze wiedziała, czego potrzebuje malarz, bo sama ma męża malarza, Marka Sobczyka. – Przyjaźnimy się, nie musiałem dużo mówić. Dałem jej po prostu pięćdziesiąt zdjęć kaszubskich domów ze stodołami, bo one mnie zainspirowały. Mają drewniane piętra i murowane doły. Parter to otwarta przestrzeń przecięta lekkimi, jakby zawieszonymi w powietrzu schodami, które wymyślił pan Jacek. Olbrzymie okna wyglądają jak wiecznie zmieniające się obrazy. Domownicy nakleili na nich czarne sylwetki skrzydlatych drapieżników. – Ptaki ciągle nam się obijały o te szkła. Po drugiej stronie widziały las i myślały, że da się przelecieć przez dom. Mebli niewiele, ale dzięki temu magnetyczne obrazy od razu przykuwają wzrok. Mocne, intensywne pasy. – Kiedyś po wystawie w Zachęcie goście podchodzili do mnie w dziwacznej euforii i mówili, że moje obrazy naładowały ich energią. To było niesamowite doświadczenie zbiorowej ekstazy. Oznaczało, że moja sztuka działa. Jeden z takich żywiołowych, pulsujących granatem, czerwienią i bielą obrazów wisiał w salonie. Siadałem przed nim i oglądałem godzinami.

– Dlaczego pasy? – pytam. – Bo kolega, z którym kiedyś mieszkałem, od rana słuchał reggae i jakoś tak mechanicznie mogłem tylko te pasy malować – śmieje się. – Tak naprawdę to pejzaże. Na przykład zachód słońca w Dębkach. Uprościłem je, wymazałem literaturę. Została sama obserwacja. Interesuje mnie światło, jak styka się z materią. Chcę uchwycić granicę.

Przeżyciem było również pomalowanie samochodu na zamówienie koncernu Nissan. Zanim na ulice wyjechało dzieło sztuki na kółkach, MICRArt, było sporo zabawy. Wydawać by się mogło, że dla malarza farby nie mają tajemnic. A tu niespodzianka. – Żeby powstał błękit, trzeba było połączyć brąz z zielenią, kompletnie inne kolory niż na palecie. Mówiłem, co chcę mieć, a farby dobierał mistrz Polski w lakiernictwie, bo tylko on wiedział, co z czym zmieszać.

Na piętrze są sypialnie i korytarz. Śnieżnobiałe ściany i wielokolorowe drzwi aż fosforyzują barwą. – To miejsce ma taką energię, że nawet je malowałem. Kolory wymyśliła najstarsza córka. Na parapecie stoją blaszane tabliczki z nazwami ulic: KONIA i KROWY. Na pamiątkę słynnych kolegiów krzyżówkowych, które odbywały się, kiedy Jacek Ziemiński był panem od rysunków w „Przekroju”. – Układaliśmy krzyżówki, było wesoło – wspomina. – Raz narodziło się kultowe pytanie: „Jak się nazywa samica konia”. Wyszło nam, że „krowa” i, co najlepsze, przyszło pięćdziesiąt „prawidłowych” odpowiedzi! Odwiedzili go tu kiedyś koledzy z kolegium krzyżówkowego i przynieśli te tabliczki. – Chciałem je przyczepić na płocie, ale pewnie zaraz by wsiąkły, więc powieszę przy pracowni – mówi. – Będę miał róg KROWY i KONIA.

Tekst: Anna Ozdowska
Fotografie i stylizacja: Małgorzata Sałyga, Mariusz Purta
Kontakt z artystą: jacek@zieminski.art.pl

reklama