Ela nie wie, co znaczy „za późno” czy „nie wypada”. Pani inżynier bez skrępowania sięgnęła po pędzel, już wcześniej urządzała mieszkania znajomym, projektowała lampy i lustra.

Ela Kochanek van Dijk, absolwentka – uwaga! – Wydziału Elektronicznej Aparatury Medycznej na Politechnice Warszawskiej, dwadzieścia lat temu przerobiła na galerię rodzinną kawiarnię Milano – mały, lecz popularny lokal przy rondzie Waszyngtona w Warszawie. Zachowała włoską nazwę, a galeria niemal od razu wyrobiła sobie markę. Jej specjalnością – obok sztuki najnowszej dla wymagających – stały się konkursy biżuteryjne.

– Zapędy do sztuki miałam już w podstawówce, wtedy malowałam. Zdobyłam jednak dyplom inżyniera, pracowałam w szpitalu – wspomina Elżbieta. – Mimo to nie zerwałam z plastyką. W stanie wojennym projektowałam różne przedmioty, przerabiałam stare ciuchy na awangardowe kreacje. Kiedy otworzyłam galerię, przez pewien czas nie robiłam nic własnego. Speszyli mnie artyści. Ale tęskniłam za babraniem się w farbach. Od czterech lat znowu maluję.

Obrazy, które darzy sentymentem, trafiają do domowej galerii, na piętrze nad Milano. Tak w mieszkaniu z widokiem na most Poniatowskiego powstała prywatna kolekcja Eli i Martina van Dijków (mąż porzucił dla Eli Hagę), a w niej dwieście dzieł sztuki. Powaga miesza się tu z żartem, wyrafinowany design – ze świadomie użytym kiczem, rzeczy firmowe i kosztowne – z groszowymi. Ela kojarzy więc plastikowego wściekle czerwonego kundla (produkcja masowa) z ekspresyjnym, białym kotopsem Sylwestra Ambroziaka, a na krzesło znanego projektanta rzuca poduszkę ozdobioną szydełkowymi kwiatkami.

– Kiedyś namiętnie przerabiałam meble z targu na Kole. Teraz mi przeszło, ale nadal bawię się w tapicera – śmieje się Elżbieta. – Jednak zamiast tkanin obiciowych wykorzystuję najchętniej T-shirty za grosze. Moim patentem są barwne ekrany maskujące regał na książki: spadochronowe płótno, naciągnięte na blejtramy i przy- czepione rzepami do półek.

Większość dzieł sztuki van Dijkowie kupili. Takie zakupy nieraz potrafiły ich poróżnić. Jak w przypadku obrazu Krzysztofa Wróblewskiego. Dyskutowali, co wybrać, każde chciało coś innego. W końcu zdecydowali się na płótno, które podobało się Eli, ale żeby pocieszyć Martina, malarz sprezentował mu i drugie.

Sympatyczna historia wiąże się też z pracą Jacka Sienickiego, mistrza nieżyjącego od dziesięciu lat. – Od dawna mam jego twórczość w ofercie. A że profesor mieszkał kilka kroków dalej, zaglądał do Milano niemal codziennie. Kiedyś przyszedł pogadać, nie zastał mnie, bo marnie się czułam. Wtedy zdjął ze ściany galerii obraz i poprosił moją współpracownicę, by mi go wręczyła. Dlatego kompozycja Sienickiego ma dla mnie podwójną wartość – artystyczną i ludzką – opowiada Ela.

Kolekcja van Dijków wiele mówi o właścicielach i ich życiowej filozofii: unikać rutyny, mieć jak najmniej przedmiotów, jak najwięcej sztuki.


Tekst: Monika Małkowska
Fotografie i stylizacja: Małgorzata Sałyga, Mariusz Purta 

reklama