Mój przyjaciel dworek - opowiada Karolina Wajda

Domy

W Głuchach roi się od zwierząt. Ropuchy śpiewają w kuchni, egzotyczne kurki biegają po podwórku, a konie stępują w tradycji barokowej. Witajcie w świecie Karoliny Wajdy!

Tekst archiwalny z wydania Werandy 6/2016

reklama

Jesteśmy w dworku, w którym urodził się Cyprian Kamil Norwid, a nad gankiem widzę popiersie…
…Adama Mickiewicza! Taki już los Norwida – źle, źle zawsze i wszędzie… A tak na poważnie, to zatknął je tam Bolesław Jeziorański, rzeźbiarz, który tu żył i tworzył.

Od dawna tu pani mieszka?
Od dzieciństwa. Rodzice kupili dom w latach sześćdziesiątych. Moja mama biegała tutaj jeszcze w ciąży i skuwała tynki. To ciekawe miejsce, bo przez całe swoje „życie” było w rękach prywatnych, co nie jest takie częste. Zachowało charakter prawdziwego domu, nie stało się ani świątynią, ani pustym wnętrzem.

No właśnie. Duch Norwida pani nie przeszkadza?
Gdy byłam dzieckiem, bardzo mi się nie podobało, że przychodzą tu jacyś ludzie i mówią: „dom Norwida”. Nie mogłam się z tym pogodzić. To był mój dom! Na szczęście wyrosłam z tego „jedynaczego” wieku. Cieszy mnie, że właśnie tu się urodził. Postanowiłam gromadzić i pielęgnować pamiątki po nim, począwszy od tego domu. Założyłam fundację i urządziłam pokój Norwida w pomieszczeniu, w którym się urodził.

Dziatwa szkolna przyjeżdża z wizytami?
Przyjmuję grupy zorganizowane: szkoły, rajdy rowerowe, uniwersytety trzeciego wieku itp. Niektórzy są zaskoczeni, że trafiają do prywatnego domu. A przecież ten dom żyje, przeszedł różne koleje losu. Tu coś odpadło, tam ktoś coś dostawił. Są rzeźby Jeziorańskiego, są portrety rodzinne mojej mamy. Tak jak my składamy się z ludzi, których spotkaliśmy, tak na dom składają się ci, którzy w nim mieszkali. Cyprian Kamil Norwid ma tu swoje miejsce.

Mogłaby pani zamieszkać gdzie indziej?
Od piątego, szóstego roku życia wiedziałam, że chcę prowadzić życie wiejskie. Ten dom z pięknym ogrodem i parkiem był moim wyobrażeniem o nim. Brakowało mi tylko zwierząt, więc uciekałam za płot do sąsiada - on miał krowę i konia. Wiedziałam, że będę tu żyła i miała dużo zwierząt.
(Z kuchni dobiega głos partnera pani Karoliny: „Pamiętaj, żeby papierosy kłaść wysoko, bo kot się do nich dobierze!”).

Kot? Papierosy?
Lubi mentolowe, coś mu tam pachnie - może kocimiętką? (Śmiech). W każdym razie jak dopadnie, to wylizuje je strasznie i obślinia.

Skoro już przy zwierzętach jesteśmy, to ile ich pani ma?
Jak liczę całą tę menażerię, to rodzina mnie piętnuje… Szesnaście koni własnych, dziesięć w pensjonacie, który prowadzę, siedem psów, tylko trzy koty.

Widziałem też drób.
Kur jest niezliczona ilość, coś koło setki, są pawie, perliczki, kaczki biegusy. Generalnie mam tu sytuację „wilk, koza, kapusta”, bo wszyscy próbują zjeść wszystkich.

To cały żywy inwentarz?
Na stawach były jeszcze bobry, no i na padoku żyją lisy. Najpiękniejsze kury mi zjadają, bo oczywiście te najładniejsze są najgłupsze. Strasznie byłam na te lisy zła, kombinowałam, jak się ich pozbyć, klatki na nie zastawiałam, ale łapały się w nie kury i koty. Ale w końcu pomyślałam sobie, że to moje lisy, i zrobiło mi się lepiej. One tu mają prawo żyć bardziej niż my.

A w pani domu mieszka kogut…
To Tutek, bojownik nowoangielski. Kupiliśmy go zimą, w kurniku było trochę za chłodno, więc mieszkał u nas. Potem puściliśmy go na podwórko, pobiegał trochę i… wrócił do domu. Ma tu swoje miejsce, balijską klatkę sprezentowaną przez przyjaciół. Kiedyś nawet sprowadził sobie narzeczoną, teraz na szczęście chodzi na randki na podwórze. (Śmiech). Wcześniej trzymałam w domu koguty feniksy onagadori. Są niesamowite, to ozdobne kury o niezwykle długich ogonach. Wszystko przez malarza Leona Tarasewicza, który sam je hoduje. On mnie miłością do kur zaraził. Są piękne, na łące wyglądają niczym kwiaty.

Porozmawiajmy o koniach.
Jak byłam dzieckiem, to wszyscy sąsiedzi mieli konie - jak to na wsi. Chodziłam do nich, pożyczałam i jeździłam na oklep. Pierwszego kupiła mi Mama, gdy miałam osiemnaście lat. Koń jest gdzieś w naszym DNA, towarzyszył niemal od zawsze i chłopu, który orał, i żołnierzowi w walce.

Prowadzi pani Akademię Sztuki Jeździeckiej.
Założyłam ją, gdy prowadziłam stajnie w Łazienkach Królewskich. Pracowałam tam przez osiem lat. Marzyłam o stworzeniu miejsca, w którym jazda konna będzie sztuką, przeżyciem emocjonalnym i estetycznym. Dziś jeździectwo uległo swoistej industrializacji, jest sportem, gdzie liczą się wyniki. My uczymy ujeżdżania w tradycji barokowej, wywodzącej się z Mediolanu, Francji i Hiszpanii. To swego rodzaju medytacja, lekkość, delikatność, delektowanie się jazdą. Jazda na pięknym koniu w pięknym miejscu. Kiedyś maneże były w najładniejszych budynkach, wspaniale ozdobione. Mój partner zbudował mi wielki namiot do treningów, który ozdobiłam wielkimi kopiami rycin przedstawiających Antoine’a de Pluvinela, jak uczy jazdy młodego Ludwika XIII.

Stworzyła tu pani swój własny świat?
Taką trochę chatkę Kubusia Puchatka. To rzeczywiście mój własny świat, nieco odrealniony, ale zapewnia mi spokój. Bez względu na to, jak bardzo byłabym zmęczona, gdy wjeżdżam przez bramę do ogrodu, to wszystko ze mnie spływa. Mam poczucie przestrzeni i wolności. Z natury personifikuję przedmioty martwe, więc mój dom jest dla mnie żywą istotą. A te traktuję z miłością. Ten dworek to przyjaciel, który żyje swoim życiem, staram się dbać o jego dobro.

Ma tu pani ulubione miejsca?
On jest cały taki mój… To jak z końmi, nie umiem powiedzieć, którego kocham najbardziej. Tu jest klatka na ptaki, którą moja Mama przywiozła z Indii, tutaj drewniany koń z karuzeli, którego dostałam od Taty. Wejścia strzegą dwaj żołnierze ze scenografii Allana Starskiego z „Pierścionka z orłem w koronie”. Bardzo lubię te stare okna z bąbelkami powietrza uwięzionymi w szybach, które w sumie powinnam dawno wymienić. Zimą, jak się dobrze nagrzeje, to ciepło tak przez szpary ucieka, że śnieg topnieje. Dom jest modrzewiowy, bez fundamentów, więc pełno tu szczelin. Na zimę schodzą się przez nie ropuchy. Łażą po domu w nocy i cudnie śpiewają. Uwielbiam moje ropuchy!

Zmieniłaby pani coś w domu?
Lubię przedmioty, wśród których się wychowałam. Jakbym miała pieniądze, to pewnie co jakiś czas zmieniałabym wystrój. Na przykład marzyłabym o tym, aby wywieźć wszystko z domu do magazynu i powiesić obrazy Leona Tarasewicza. Uwielbiam je. Albo poprosiłabym go, żeby ściany pomalował! Takie zmiany pomagają odmierzać czas.

Rozmawiał: Staszek Gieżyński