Dom Roberta Gawlińskiego

Znani i lubiani w domu

Robert Gawliński

Dom mojego dziadka na warszawskim Kamionku wspominam najmocniej. Przepiękna okolica nad Jeziorkiem Kamionkowskim, po którym pływałem kajakiem albo rowerem wodnym, i park Skaryszewski – dla małego chłopca dziki las z porośniętymi korzeniami dróżkami, na których urządzałem sobie wyścigi crossowe.

Robert Gawliński - dzieciństwo

Niewielki dom dziadków z dymem z komina i wielkim poczuciem bezpieczeństwa. Gdy miałem osiem lat, moi rodzice się rozstali. Wtedy dziadek stał się dla mnie jedynym męskim autorytetem. Przed wojną pracownik fabryki Philipsa, był zdolnym konstruktorem i ślusarzem precyzyjnym. Robił to, czego nie było w tamtych czasach na rynku, np. zamknięcia do damskich torebek i portmonetek. Te jego tajemnicze machiny i dziwne konstrukcje przypominały pracownię XIX-wiecznego wynalazcy.

Dziadek nie chciał zostać biznesmenem, zrobić kariery, nigdzie się nie spieszył. Był tu i teraz. Tak układał czas, by zawsze wieczorem połowić sobie rybki. Gdy zasiadał nad jeziorkiem, wbijał tabliczkę z napisem „Proszę o ciszę” i wszyscy przechodzący za jego plecami, widząc to, natychmiast cichli. Czy dziś to jest do pomyślenia? Wątpię.

Nie chodziłem do przedszkola. Pójście do zerówki (nazywało się to komplety), a przede wszystkim oddzielenie od dziadków mocno przeżyłem. Często symulowałem chorobę, byleby tylko pobyć na Kamionku… Również w prawobrzeżnej Warszawie, bo w parafii na Saskiej Kępie, odbyła się moja komunia święta. Panował wtedy jeszcze zwyczaj, że z kościoła do domu wędrowało się pieszo.

Nigdy nie zapomnę upału, w którym wlekliśmy się do domu dziadków przez trzy godziny. Pamiętam, że babcia gorzej się poczuła i obsługa gości, zajęcie się kuchnią, podawanie do stołu spadło na mamę. Tak to kiedyś było, że faceci siedzieli przy stole, a dookoła krzątały się kobiety. Do tej pory łapię się na tym, że moja żona Monika przygotowuje kolację, a ja siedzę jak ten kołek tak długo, aż zdam sobie z tego wreszcie sprawę…

Rober Gawliński - miłość do zwierząt

Od kiedy pamiętam zawsze mieszkały ze mną psy. Zaczęło się, gdy miałem pięć lat i tata kupił mi ratlerka. To nie był dobry ruch… Falstart. Źle wychowany szczeniak ze sklepu zoologicznego demolował mieszkanie i nie tylko gryzł domowników oraz drogie meble z NRD, ale jeszcze obsikiwał dywany. W dodatku przywędrował do nas już z imieniem. Najidiotyczniejszym na świecie imieniem dla psa: Czarek. Ale i tak wszyscy kochaliśmy tego skurczybyka.

Potem, gdy byłem już dorosły, pojawił się Ganusek. Najważniejszy pies mojego życia. Był z nami przez 15 lat, braliśmy go na każdy koncert, uczestniczył we wszystkich sukcesach Wilków. Zawsze nas bronił. Kilka osób, które wkładały łapki do naszego samochodu, porządnie dziabnął, ten nasz nieduży obrońca. Cała ekipa go kochała, a on kochał jeździć z nami w trasy. Bo mój dom to także trasy koncertowe. 

Robert Gawliński - muzyka

Byłem tak zwanym cudownym dzieckiem, już jako paroletni chłopak miałem swoją menedżerkę, panią Zofię Raciborską, i koncertowałem w całej Polsce. Na przełomie lat 60. i 70. ustrój zmuszał do tego, żeby pieśni były głęboko patriotyczne i pełne dumy z naszego wspaniałego kraju. Nawet Wanda Chotomska napisała mi dwa teksty, jeden o tym, jaka nasza Wisła piękna, drugi dla odmiany o tym, jaka piękna jest nasza przyroda. Czasem tylko udawało mi się zaśpiewać „Dziwny jest ten świat” Niemena… Ale wtedy, w głębokiej komunie, inaczej być nie mogło.

Dałem radę i z muzyką się nie rozstałem! Mój pierwszy zespół z czasów liceum, Gniew, padł tuż przed stanem wojennym. Później była Madame. Wreszcie Wilki – najbardziej intensywny czas, tysiące koncertów, wywiadów, telewizja, radio, duża bania i potworne zmęczenie. Aż któregoś dnia powiedziałem: dość. Był rok 1995. – Słuchajcie, urodziły mi się dzieci, nie mogę już dalej żyć w takim tempie – oświadczyłem kolegom. Mieliśmy z Moniką wreszcie czas dla siebie. Powrót miłości, zabawy z dzieciakami. Nie mieliśmy wówczas nawet swojego mieszkania, wynajmowaliśmy je albo pomieszkiwaliśmy u znajomych, na przykład u Zbyszka Hołdysa. Ale było dobrze, bo trzymaliśmy się razem.

Robert Gawliński - wyprowadzka z Warszawy

Jednak gdy nasi chłopcy, Emanuel i o pięć minut młodszy Beniamin, zaczęli chorować, bo pojawiła się u nich alergia, lekarze poradzili, żebyśmy wynieśli się z Warszawy. Mieszkaliśmy wtedy na rogu Okrzei i Targowej, którędy szedł tranzyt z Rosji. Latem nie można było nawet uchylić okien, bo chłopcy się dusili. Kupiliśmy domek na leśnej działce we wsi Młynarze. Jeździliśmy tam od czasu do czasu przez trzy lata, aż wreszcie wydarzył się cud – chłopcy pozbyli się alergii. Pamiętam ten moment. Sąsiedzi mieli koło swojego domu podest na podwyższeniu z pięknym widokiem na rozlewiska Wisły, taki latający dywan. Jest wieczór, biesiadujemy i nagle patrzę, a moi synowie tarzają się w świeżo skoszonej trawie! „Matko Boska, koniec z piciem, bo w nocy szykuje się jazda do szpitala”, pomyślałem. Obserwujemy chłopców i… nic. Idą spać, a my siedzimy całą noc na posterunku. Rano synowie nadal czują się świetnie. Wyleczyła ich natura. Wtedy postanowiliśmy zupełnie wyprowadzić się z Warszawy. Bez żalu, bólu i sentymentów.

Zamieszkaliśmy w Józefowie, w wiejskim domku na działce o powierzchni dziewięciu tysięcy metrów, którego sprzedaż ogłaszano: „Mały na dużej”. Rozbudowaliśmy go i zrobiliśmy sobie fajne schronienie: 200 metrów piwnicy pod spodem i podniesiony na strychu dach, gdzie zamieszkali Beniamin i Emanuel. Ale to nie koniec poszukiwań i wędrówki. Gdy chłopcy podrośli, kupiliśmy większy dom w Radości. Jest z nami Duch Gór – nasze późne dziecko. Mieszaniec podhalańczyka z jakimś północnym psem, chyba malamutem. Ma pięć lat i jest totalną przylepą.

Czy Radość to nasz ostatni przystanek? Czas pokaże. Wiem jedno: gdyby nie moja żona Monika, pewnie nadal byłbym w niekończącej się trasie koncertowej, pomieszkując w hotelach, śpiąc w samochodzie i jedząc w barach albo restauracjach. To ona dopilnowała, żebym zawsze miał dom i żebym nigdy, nawet w najbardziej rockandrollowych czasach, nie zgubił do niego drogi. Dziadek z Kamionka może być ze mnie dumny.

Wysłuchała: Hanna Halek
Zdjęcia: Rafał Masłow/Sony Music, archiwum Roberta Gawlińskiego

reklama