Kocha Starszych Panów, płacze na filmach dla dzieci. Dlaczego śpiewa Młynarskiego i sama maluje ściany, opowiada aktorka Aneta Todorczuk-Perchuć.

Sąsiedzi nie mieli ze mną lekko. „Proszę natychmiast przestać rzępolić” – słyszałam w słuchawce. To dzwonili ludzie z osiedla, na którym mieszkałam.

Wszystko dlatego, że chodziłam do szkoły muzycznej. Po zajęciach otwierałam szeroko okna i ćwiczyłam grę na skrzypcach. Klasyczny repertuar niósł się daleko po PRL-owskim białostockim blokowisku. Skrzypce ukształtowały całe moje życie: moją wrażliwość, gust, zainteresowania. Wiedziałam, że robię coś więcej niż koleżanki, które w tym czasie bawiły się na trzepaku. Skrzypce dawały mi poczucie własnej wartości, ale i… inności.

Grałam dwanaście lat. Nie zostałam jednak skrzypaczką, bo zrozumiałam, że wolę pracować z ludźmi. Nie mogłam zamykać się codziennie sam na sam z instrumentem. Alternatywą okazał się teatr. Wychowałam się w typowym mieszkaniu z lat 70. Ale to nie meblościanka czy mrówkowiec z betonu kojarzy mi się z domem, tylko zwierzę. Miałam chyba wszystkie stworzenia świata. Co więcej, mieszkały razem ze mną w pokoju. Pies, kot, żółw, szczury, białe myszki, jaszczurki, patyczaki, chomiki, świnki, papużki. Co prawda, rodzice nigdy się na nie nie zgadzali, ale miałam pewien sposób. Mówiłam: „Mamo, boję się ci powiedzieć, ale znalazłam chomika.

Chciałabym, żeby z nami został…”. I czekałam na reakcję. Jeśli nie panikowała, to szłam do sklepu zoologicznego i zwierzaka kupowałam. Lubiłam Białystok, ale dopiero w Warszawie, kiedy zaczęłam studiować na Akademii Teatralnej, zobaczyłam, jaki on mały. Gdybym została, byłabym nieszczęśliwa. Czuję, że to raczej różnorodna, pędząca Warszawa jest moim miastem. W stolicy poznałam swojego męża, aktora Marcina Perchucia. Dziś mamy córkę i syna – Zosia ma sześć lat, Staś – dwa latka. Mieszkamy w Wilanowie.

Gdy nie było jeszcze dzieci, prowadziliśmy dom otwarty. Po każdym spektaklu zapraszaliśmy do siebie całą ekipę aktorską. To był szalony czas.

Kiedyś oglądaliśmy rozdanie Oscarów i przy okazji zorganizowaliśmy własne Oscary. Każdy przebrał się za znaną postać z filmu, a zadaniem reszty było zgadnąć, kogo udaje. Ja miałam przyklejoną strzykawkę na klatce piersiowej, czarną perukę, czarne spodnie – byłam Umą Thurman z „Pulp Fiction”. Kolega natomiast zjawił się w… płetwach – parodiował Dustina Hoffmana z „Absolwenta”.

Na każdej imprezie przychodziła też „godzina Młynarskiego”. Niektórzy, dobrze znając ten zwyczaj, szybko się wtedy ewakuowali. A to dlatego, że Marcin, który wychował się na piosenkach pana Wojtka, o określonej godzinie włączał płytę i kazał wszystkim śpiewać. Gdy nie znalazł kompana, śpiewał sam. Pamiętam też, że w nieskończoność przemalowywałam ściany, bo ciągle ktoś zalewał je winem albo sokiem.

Poznaliśmy się w Akademii Teatralnej. Marcin był wtedy asystentem profesora, który prowadził zajęcia z moim rokiem. Studentka-nauczyciel – to nie było łatwe.

Dziś, już bez niepotrzebnych napięć, często debatujemy wieczorami, które z nas jak zagrało, co mogliśmy zrobić lepiej. Z czasem jednak umówiliśmy się, że dom to dom i nie będziemy przenosić do niego pracy. Jest takie mądre powiedzenie: król zdejmuje koronę przed wejściem do domu i zostawia na wycieraczce. Staramy się tego trzymać. Zwykle tekstu uczę się w samochodzie, a Marcin podczas samotnych spacerów.

Są artyści, którzy przed premierą muszą wynająć na dwa tygodnie osobne mieszkania, bo potrzebują spokoju. U nas też panuje w takich chwilach większe napięcie, każde chce skupić uwagę wyłącznie na sobie. Ja, dajmy na to, non stop rozwodzę się nad monodramem „Matka Polka terrorystka”, w tym samym czasie Marcin nie przestaje mówić o roli Raskolnikowa w „Zbrodni i karze”.

Po kilkunastu latach małżeństwa bez wahania mogę powiedzieć, że wszystko nas różni poza gustem artystycznym. Weźmy takie skarpety.

On rozrzuca je po całym domu, ja po jakimś czasie zbieram i wkładam do pralki. Patrzę: wszystkie nie do pary. Kiedyś się denerwowałam, ale skoro mąż chodzi w dwóch różnych i mu to nie przeszkadza, to dlaczego miałabym się przejmować? Albo samochód. Wciąż słyszę: „Jedź bezpieczniej, bo chciałbym, żeby moje dzieci miały matkę”. A to przecież on nauczył mnie, jak skręcać w prawo z lewego pasa.

Na szczęście podobają nam się te same rzeczy. Kiedyś byliśmy na „Tańcząc w ciemnościach” Larsa von Triera i kiedy całe kino płakało, my dostaliśmy ataku histerycznego śmiechu. Kochamy Młynarskiego; cały stary dobry literacki kabaret – kabaret Dudek, Starszych Panów. Na filmach Disneya natomiast… płaczemy razem z dziećmi.

Kiedy przeprowadziliśmy się do Wilanowa, Marcin powiedział: „Pomaluj każdą ścianę na inny kolor. Ja jadę na wakacje z Zosią”. Więc pomalowałam: na zielono, czerwono, żółto.

Te kolory pozytywnie nas nastrajają. Mogę więc powtórzyć za Młynarskim: „Jeszcze w zielone gramy”. Ostatnio przemalowaliśmy deski na tarasie. Zdecydowaliśmy, że będzie rasta: czerwony, żółty i zielony. Jest więc kolorowo jak w przedszkolu. Krótko mówiąc, myśmy się cofnęli, a nasze dzieci rosną.

Wszystkie meble są z naturalnego drewna: stary dębowy stół, kredensy, regały znalezione na Allegro. Niektóre to pamiątki Marcina po jego ukochanym dziadku. Ja mam inaczej, nie przywiązuję się do przedmiotów. W pewnym momencie przeprowadzałam się średnio co pół roku i nauczyłam się traktować rzeczy wyłącznie użytkowo. Na dole w piwnicy urządziliśmy – oczywiście na kolorowo – pomieszczenie, które miało być naszym małym kinem. Zabrakło nam jednak pieniędzy na projektor. Kupiliśmy jedynie fotele połączone w rzędy. Teraz jest tam sala prób.

Na co dzień poruszanie się po naszym domu to prawdziwy tor przeszkód. Trzeba kluczyć między zabawkami, poduszkami. Chaos wprowadza też praca. Zwłaszcza kiedy propozycji mamy w nadmiarze. Żeby poradzić sobie z natłokiem spraw, wieszamy wtedy dużą listę na lodówce z informacją, kto kiedy ma czas, które z nas pójdzie z dzieckiem do lekarza, a które zajmie się remontem. To ostatnie nadal robię ja.


Wysłuchała: Maja Ruszpel
Fotografie: Krzysztof Kuczyk/Forum, archiwum Anety Todorczuk-Perchuć

reklama