Historia maszyny do pisania

Kolekcje

Do kogo należała najdroższa na świecie maszyna do pisania? Do Iana Fleminga. Na pozłacanej Royal Quiet de Luxe wystukał pierwszą książkę o przygodach słynnego agenta 007.

Był rok 1867. Dwa lata wcześniej skończyła się wojna secesyjna w Stanach Zjednoczonych i produkcja broni, świetny dotąd interes, okazał się nieopłacalny. Właściciele Remingtona (fabryka karabinów) zaczęli szukać czegoś nowego, co pozwoliłoby im rozszerzyć działalność. 1 marca 1873 roku zaczęli produkować maszyny do pisania.

Pomocnik kaligrafa

Kto wynalazł maszynę, dokładnie nie wiadomo, ale za jej twórcę uznaje się amerykańskiego inżyniera i drukarza Christophera Lathama Sholesa. Na pomysł wpadł przypadkiem, gdy pracował nad skonstruowaniem maszyny do numerowania stron. Za namową kolegi użył czcionek z literami zamiast cyfr. Nowe urządzenie miało klawisze, taśmę nasączoną atramentem i poziomą metalową płytkę, na którą nakładało się kartkę papieru. Uruchamiało się je przez naciskanie pedałów, tak jak stare maszyny do szycia.

Sholes opatentował maszynę w 1868 roku, ale że można było na niej pisać jedynie drukowanymi literami, nie wywołała zachwytu. Inżynier spróbował ją udoskonalić. Pięć lat później odsprzedał patent Remingtonowi, bo sam nie miał pieniędzy, aby ją produkować. Sholes nie był pierwszym, który stworzył maszynę do pisania, ale jako jedyny skonstruował urządzenie użyteczne. Wcześniejsze modele były tak skomplikowane w obsłudze, że potrafiły doprowadzić właścicieli do szału.
zapomniana historia

150 lat wcześniej nad skonstruowaniem ręcznego urządzenia do pisania pracował niejaki Henry Mill. Niestety, nie zachował się ani szkic, ani nawet opis projektu inżyniera, a o jego wysiłkach wiemy dlatego, że do pomysłu przekonał królową Annę, która w 1714 roku przyznała mu patent. Sił próbował też Jean-Bernard Foucault, żyjący w pierwszej połowie XIX wieku.

Wymyślił „machinę przeciw skurczowi palców". Ten francuski medyk, matematyk i fizyk, odwiedzając kancelarie różnych instytutów naukowych, nieraz słyszał, jak urzędnicy skarżyli się, że od przepisywania dokumentów nadwerężają sobie palce i mają przykurcze. Niestety, jego maszyna problemu nie rozwiązała – wymagała tyle zręczności w manewrowaniu, że nadal szybciej pisało się ręcznie.

Podobny los spotkał wynalazek Karla Draisa – tego samego, który skonstruował pierwszy welocyped, przodka dzisiejszego roweru. Drais w 1823 roku stworzył „piszące pianino”. Ale żeby wydrukować jedną literę, trzeba było poruszyć aż pięć dźwigni, i ręczny kopista nadal pozostawał bezkonkurencyjny. Mało kto wie, że w Europie maszyny do pisania zaczęto produkować seryjnie mniej więcej w tym samym czasie, w którym Sholes opatentował swój wynalazek. Europejskie urządzenie wyglądało jednak nieco inaczej.

Wymyślił je w 1867 roku duński pastor Malling-Hansen, a już trzy lata później zlecił ich produkcję kopenhaskim zakładom Juergens Mechaniske Establissement. „Pisząca kula" miała pięćdziesiąt dwa klawisze i prowadnicę do przesuwania papieru. Była jednak niewygodna w użyciu. Podobno Fryderyk Nietzsche dostał maszynę w prezencie gwiazdkowym od swojej siostry i bardzo szybko do podarunku się zniechęcił.

Magiczne QWERTY

Wynalazek Sholesa stał się popularny, bo był praktyczny. W dużej mierze przesądziła o tym klawiatura. We wcześniejszych maszynach do pisania litery układano alfabetycznie, a zgrupowane w czterech rzędach klawisze naciskane zbyt szybko, zakleszczały się. Problem rozwiązał dopiero układ czcionek QWERTY – ten sam, który widzimy dziś na klawiaturze naszych komputerów. Litery zostały tak rozmieszczone, żeby te występujące w języku angielskim najczęściej po sobie – nie były zbyt blisko.

Ale i maszyna Christophera Sholesa miała braki – pisząc na niej, nie widziało się tekstu. Radę na to znalazł dopiero w 1890 roku Herman L. Wagner, odwracając po prostu wałek z kartką. Prawa do jego patentu natychmiast kupilła firma Underwood (dotąd zajmująca się handlem papierem i rozprowadzaniem maszyn Remingtona) i już pięć lat później rozpoczęła produkcję. Nową maszynę do pisania kupił m.in. Lew Tołstoj.

Underwood prędko prześcignął popularnością Remingtona, bo piszący nie tylko widział tekst, ale mógł też cofnąć się w dowolnym miejscu i poprawić błędy. Najsłynniejszy wypuszczony przez tę firmę model 5 produkowany był w latach 1900-1933. Sprzedał się w ponad 3 milionach egzemplarzy, co jak na owe czasy było doskonałym wynikiem. Prawdopodobnie na takiej właśnie maszynie Wiliam Faulkner pisał „Wściekłość i wrzask” oraz „Absalomie, Absalomie” (jego rywal Ernest Hemingway używał Remingtona). Właścicielem starego Underwooda był również Stanisław Lem – maszynę dostał od ojca, gdy miał 12 lat i nigdy się z nią nie rozstał.

Najdziwniejsza, najszybsza, najdroższa

Najdziwniejszym z Underwoodów była maszyna należąca do Isaaka Bashevisa Singera, żydowskiego pisarza, laureata Nagrody Nobla. Twierdził uparcie, że Underwood jest współtwórczynią jego dzieł i ich pierwszym krytykiem. Opowiadał, że jeśli maszynie nie podoba się jakaś historia, odmawia współpracy.

Wtedy pisarz nie może znaleźć nikogo, kto ją zreperuje i dopiero, kiedy wpada na lepszy pomysł, sama się naprawia. Wiedział, jak absurdalnie brzmią jego słowa, ale maszyna zachowywała się w ten sposób tyle razy, że zmuszony był uznać jej zdanie. Ponieważ miała już 42 lata, przypisywał te dziwne właściwości doświadczeniu, jakiego nabrała w czasie długiego „obcowania” z literaturą. Według legendy pisarzem, który na maszynie pracował najszybciej, był Jack Keruac. Autor „W drodze" wystukiwał około 110-120 słów na minutę. Według historyków to słynne bitnikowskie dzieło napisał w ciągu trzech tygodni.

Właścicielem najdroższej maszyny do pisania na świecie, według Księgi Guinnessa, był za to Ian Fleming. Angielski pisarz zamówił ją w 1952 roku, a nazywała się Royal Quiet de Luxe i była pozłacana. Po jego śmierci, w maju 1995 roku, cudo sprzedano na aukcji w londyńskim Christie’s za 56 tysięcy funtów, wówczas była to równowartość prawie 90 tysięcy dolarów!

ZDANIEM EKSPERTA
Wojciech Mszyca, kolekcjoner maszyn do pisania


Zaczęło się od... motoroweru, z 1939 r., niemieckiej firmy Adler, który w dzieciństwie podarowała mi ciocia. Nie dbałem o niego, dosłownie go zajeździłem. Dopiero na studiach zrozumiałem, że mam w rękach zabytek, postanowiłem naprawić błędy młodości i podarować mu drugie życie. Zacząłem szukać dokumentacji, części zamiennych, wędrowałem po muzeach techniki w Niemczech i czeskiej Pradze. Wyremontowałem motorower, a przy okazji poznałem historię firmy Adler – dowiedziałem się, że choć słynęła z samochodów i rowerów, zaczynała od produkcji maszyn do pisania.

Temat tak mnie zafascynował, że dałem ogłoszenie do gazety: „Przedwojenne maszyny do pisania Adler kupię”. Najpierw zgłosił się mężczyzna z unikatowym rowerem, rocznik ‘36. Ale zaraz potem odezwały się też osoby z maszynami. Ofert nie brakowało, bo modele Adler były przed wojną bardzo popularne. Dziś mam 41 Adlerów z lat 1905-1980, w tym siedem Adlerów 7 – to najsłynniejsza wersja produkowana do 1936 r. Poza tym ponad 20 modeli innych marek, na przykład słynną Olivetti Lettera z 1949 r. Większość jest „na chodzie”, w niezłym stanie technicznym. Mam też zbiór literatury fachowej, podręczników do nauki pisania na maszynie, starych reklam i około 70 przedwojennych blaszanych pudełeczek po taśmach do pisania.

Eksponatów szukam w przydomowych warsztatach i antykwariatach, wygodne są też kolekcjonerskie giełdy i portale, jak Allegro. Najtańszą maszynę znalazłem na targu staroci w Bytomiu – walizkową Klein Adler. Sprzedawca zapytał się, ile bym za nią dał. Odpowiedziałem, że jestem z 47 rocznika, więc... 47 zł. Transakcja się udała. Natomiast najdroższa w mojej kolekcji to maszyna Hammonda, kosztowała 1200 zł.

Od wielu lat należę do międzynarodowego Adler-Motor-Veteranen-Club, gdzie wśród 450 członków z 25 krajów jest zaledwie trzech Polaków. Jestem najaktywniejszy spośród moich rodaków. Wszyscy wiedzą, że specjalizuję się w maszynach Adler. W Bibliotece Śląskiej w Katowicach zorganizowałem wystawę „Orły wśród Adlerów”. Wiem, że pokaźne zbiory maszyn do pisania ma Muzeum Techniki w Warszawie. Jeszcze do niedawna istniało też prywatne muzeum w Tychach założone przez pana Jana Kałużę, który zgromadził ponad 300 eksponatów – niestety zbankrutowało i dziś przetrwało już tylko w formie wirtualnej (www.muzeum-typewriter.pl).


Tekst: Magda Patryas
Współpraca: Monika A. Utnik
Fotografie: Wojciech Mszyca, www.typewritermuseum.org, East News, EK Pictures, Medium

reklama