Klan malarski Dominików

Artyści

Od rodzinnej tradycji uciec się nie da. Choć Tomek chciał zostać muzykiem, a Jakub inżynierem, skończyło się na malarstwie. Nawet żony znaleźli wśród artystek.

Siedmioletni Rafał namalował w połowie lat 90. nietypowy jak na dziecko obraz: drzewo genealogiczne rodziny. Gruby brązowy pień, na nim nazwiska dziadków – Tadeusz Dominik i Irena Leśniak. Z dziadkowego pnia wyrastają dwie grube gałęzie: rodzice – Tomasz Dominik i Olga Wolniak oraz wujostwo – Jakub Dominik i Edita Vlaović. Z tych konarów wyrastają dwie cienkie gałęzie: jedna z inskrypcją Rafał Dominik (pod tym podpis „ja”); na równoległej gałęzi – Szymon Dominik, syn wujostwa. Jeśli nie liczyć Szymona, wówczas przedszkolaka, wszyscy „powieszeni na drzewie” byli lub są artystami.

Przybrane dzieci Cybisa

Nestor rodu Tadeusz (rocznik 1928) pochodził z niezbyt zasobnej chłopskiej rodziny z Szymanowa. Zaczął rysować już we wczesnym dzieciństwie, sam z siebie. Linia kreślona patykiem na piachu czy ołówkiem na byle świstkach wywoływała w nim zachwyt. Czas wojny przerwał tę – nomen omen – linię rozwoju. Na egzaminach na warszawską Akademię Sztuk Pięknych szesnastoletni Tadeusz pojawił się prosto z frontu, niemal z karabinem na ramieniu. Zdawał w mundurze – to był najporządniejszy ubiór, jaki miał. Jego talent od razu zauważył Jan Cybis, który „zaadoptował” młodziaka. „Byłem przez Cybisa wychowany, był dla mnie ojcem, opiekunem i wielkim autorytetem” – powie potem Dominik. Przyszywany tata przekazał Tadeuszowi poważne podejście do sztuki i konieczność pozostawania w zgodzie ze sobą, z wewnętrzną prawdą. Jednocześnie nauczył go szampańskiego, barwnego życia.

Wtedy, kilka lat po wojnie, lekkość bytu mało komu była dana. Środowisko twórcze uważano za uprzywilejowane, a i oni tak się czuli. Nic dziwnego, że najwięcej związków tworzyło się pomiędzy artystami.

Tadeusz poznał ją na plenerze. Irena Leśniak (ur. w 1925 r.) studia plastyczne podjęła w Sopocie, ale wkrótce przeniosła się do warszawskiej pracowni profesora Cybisa. Ślub jeszcze przed dyplomem, potem przyszły na świat dzieci. Nie przekreśliły jednak jej potrzeby malowania. W lecie Irena zabiegała o miejsce w Domu Pracy Twórczej w Ustce, gdzie wolno było zabierać małolaty. Kiedy rodzice wyjeżdżali na plenery lub na długie zagraniczne pobyty, zostawiali Tomka i Kubę pod opieką Zbigniewa Tymoszewskiego, kolegi po fachu, do tego singla. Tymoszewski uwielbiał towarzystwo Dominików. W ich mieszkaniu-pracowni przy Kruczej bywał codziennie, aż do samobójczej śmierci w 1963 roku. Niektórzy mówili, że to z powodu niespełnionej miłości do pani Dominikowej; inni, że to raczej zawiedzione uczucie do Tadeusza…

Porozumienie bez wspólnego języka

Irena zmarła w 1987 roku jako artystka trochę zapomniana. Znacznie wcześniej usunęła się z życia towarzyskiego męża. Tadeusz robił karierę malarską, a jednocześnie pedagogiczną na stołecznej ASP. Intensywnie też „bywał”. Oznaczało to dyskusje o sztuce, a do tego – wino, wódka, kobiety, śpiew. No i romanse…

Ale największą miłość i drugą żonę Tadeusz poznał już po śmierci Ireny. Owdowiały, osowiały, przez dwa lata malował ponure obrazy – w jego witalnej sztuce zjawisko niecodzienne. I wtedy Nina Rozwadowska, szefowa Galerii Grafiki i Plakatu, wespół z kumpelą postanowiła artystę ponownie wyswatać. Kandydatka na żonę przebywała na stypendium w Warszawie. Także była wdową z dwoma synami, a poza tym uroczą, ciepłą kobietą. Nie miało znaczenia, że nie mówiła po polsku. Ślub odbył się w 1990 roku i od tej pory stali się nierozłączni.

– Bardzo rzadko się zdarza, że człowiek ma szansę wybrać kraj – opowiada Cynthia Dominik, Amerykanka, filolog, była wykładowczyni na Uniwersytecie Stanowym w Bloomington.– Mnie trafiło się to szczęście. Od początku, gdy połączyłam się z Tadeuszem, miałam pomysł, że będziemy żyć, mieszkać, jeść i mówić po polsku. Najtrudniejszy okazał się język. Kiedy brakuje mi słów, używam „pinglisza”, mieszanki polsko-angielskiej. Tadeusz i tak wszystko rozumie.

On też nie ma wątpliwości, że dobrze wybrał. Mówi: – Kobiety interesowały mnie bez względu na ich profesję, lecz życie tak mi się układało, że na ogół obracałem się wśród plastyczek. Pierwsza żona była malarką, a pomimo to brakowało w naszym stadle harmonii, bo dwoje artystów musi popadać w konflikty, nawet gdy się kochają. W małżeństwie z Cynthią nie ma zawodowego współzawodnictwa. Natomiast ona znakomicie reaguje na malarstwo. Nigdy nie musiałem jej tłumaczyć, o co w nim chodzi. Bo sztuki nie trzeba rozumieć, tylko ją kochać. A Cynthia darzy moją twórczość miłością.

Romans w pracowni

Drugie pokolenie Dominików w środowisku przyjaciół nosi ksywkę „Dominiaki” – dla odróżnienia od rodziców. Starszy syn Tomek buntował się przeciwko „terrorowi genów”. Jasne, jak każde dziecko bazgrał coś na papierze, lecz nie zamierzał tego rozwijać. Planował karierę muzyczną. Uczył się jednocześnie w liceum i szkole muzycznej, ćwiczył grę na fortepianie, potem sięgnął po gitarę basową; grał w zespole, pisał teksty, komponował. Wybierał się do szkoły aktorskiej, zdawał na historię sztuki, nie dostał się, groziło mu wojsko. Deską ratunku okazała się Szkoła Języków Obcych, i, rzecz jasna, Akademia Sztuk Pięknych. Przez rok był wolnym słuchaczem, potem zdał na malarstwo i… powtórzył schemat rodziców: w pracowni „starego Dominika” poznał piękną, diabelnie utalentowaną dziewczynę, Olgę Wolniak. Urodziła się w Rangunie, w Birmie. Choć Polka, wyróżniała się egzotyczną urodą oraz pełnym dystynkcji zachowaniem.

– Studia u Tadeusza Dominika były cudowne, niezwykłe, rozwijające w wielu kierunkach – tak Olga zapamiętała tamten czas. – Urządzał nam konkursy na niecodzienne tematy. Na przykład na obraz do wiersza Stanisława Grochowiaka, z którym był zaprzyjaźniony. Albo do filmu Piotra Szulkina. Lub do muzyki Georges’a Moustaki, którego też nam przyprowadził, gdy kompozytor bawił w Polsce. Organizował imprezy, zabierał na plenery w dziwnych miejscach. Raz na miesiąc zarządzał przegląd i bezbłędnie wyławiał prace najciekawsze, odstawiając na bok te mniej udane. Był inspirujący, a zarazem dyskretny. Nie narzucał własnej wizji malarstwa, pozwalał rozwijać się niepokornym osobowościom.

Olga i Tomek pobrali się jeszcze przed obroną dyplomów. By nie być pomawianą o protekcję, Wolniak zatrzymała panieńskie nazwisko. Tomek do podstawowego przedmiotu – malarstwa – dołączył aneks z litografii; Olga pokaz obrazów wzmocniła aneksem z malarstwa w architekturze.

Po przełomowym dla Polski roku 1989 Tomek, zanim wpadł w reklamowy kierat, do 1993 roku działał w zarządzie Okręgu Warszawskiego ZPAP i pracował twórczo. Ona też malowała. Wynajmowała pracownię na Pradze (mieszkali wówczas na Ochocie) i do końca ciąży nie odkładała pędzli. Gdy na świecie pojawił się Rafał, Olga na półtora roku poświęciła się wyłącznie macierzyńskim obowiązkom. – Kiedyś Rafał, jeszcze ledwo łażący, gdzieś mi zniknął. Znalazłam go przy obrazie Tomka, który zaczął „poprawiać” leżącymi obok farbami – śmieje się Olga. – Przy okazji cały się upaprał, śpioszki były do wyrzucenia. A obraz z trudem dało się odratować.

W przeciwieństwie do większości koleżanek do sztuki wróciła ze zdwojoną energią. Dziś należy do najwybitniejszych i najlepiej rozpoznawalnych polskich artystek. Tomek zaś, po zakończeniu przygody z reklamą, powrócił do litografii.
 
Bęc! Pokoleniowa zmiana

Jakub, młodszy syn Tadeusza, od dziecka wykazywał smykałkę do modelowania. Precyzyjny, matematycznie uzdolniony, zamierzał pójść na politechnikę. W ostatniej chwili zmienił zdanie, wybrał Architekturę Wnętrz na ASP. W jego obrazach widać chłodniejszy niż u ojca temperament. To jakby pejzaże Tadeusza pozbawione ekspresji, ujęte w rygor linii.

Przyszłą żonę wybrał – jakże inaczej! – spośród studentek warszawskiej ASP. Chorwatka Edita Vlaović uczyła się w pracowni Wandy Pawlikowskiej-Winnickiej; po dyplomie odbyła staż w pracowni rzeźby u prof. Adama Myjaka. Ich syn Szymon, obecnie przed maturą, nie zamierza iść śladami rodziców i dziadków. Na razie.

Przeciwnie Rafał. Już w podstawówce grał na basie i perkusji (talent po tacie), pasjonował się komputerami i komiksami. W liceum nie miał wątpliwości, co po maturze: ASP, malarstwo. A docelowo – nowe media. Przedsiębiorczy i niezależny, już na studiach nawiązał kontakty z Fundacją Bęc! Zmiana i do dziś z nią współpracuje.

Choć styl kompozycji Rafała w niczym nie przypomina prac rodziców, można zauważyć zbieżność z malarstwem dziadka: podobna energia, ta sama witalność i śmiałość. Co z tego, że stosuje inne techniki? W jego sztuce widać „gen Dominika”.

Tekst: Monika Małkowska,
Zdjęcia: archiwum rodzinne, M. Szymański/archiwum Werandy, Czesław Czapliński/FOTONOVA, Forum
Wystawę malarstwa i grafiki rodziny Dominików można oglądać w Galerii Delfiny w Warszawie do 1 lipca 2013 r.

reklama