Wyzwolenie w plenerze

Artyści

Gdy przyszedł na świat trzydzieści sześć lat temu, na imię dano mu… Belzebub. Ale tylko na domowy użytek. Oficjalnie – Antoni. Zresztą, żaden z niego szatan. Ma tylko diabelski talent do malarstwa.

Antek miał trzy lata, gdy ojciec zauważył jego zdolności: malec mieszał akwarelki z wprawą doświadczonego twórcy! Franciszek był z niego dumny, chwalił pasję starszego syna, ciesząc się z jego odmienności.

Fizycznie Antoni to skóra zdarta z ojca; psychicznie i malarsko – jego zaprzeczenie. W przeciwieństwie do ekstrawaganckiego i ekstrawertycznego papy jest skupiony, zamknięty w sobie, milczący i poważny. Pamiętam za to, że Franciszek często podkreślał podobieństwo syna do siebie z młodości. Rzeczywiście – porównałam stary, realistyczny autoportret ojca z żywą „kopią”, czyli Antonim. Identyczny rysunek głowy, wydatne jak u Micka Jaggera usta, rzucane z ukosa spojrzenie. Z tym że młody jest wyższy od ojca, smuklejszy. A długopalczastych dłoni mógłby pozazdrościć mu niejeden pianista. Uprzedzam wszystkie zainteresowane nim kobiety: ma żonę i półtoraroczną córeczkę.

Maluje tradycyjnie. Ma doskonałe wyczucie kolorów, potrafi zestroić najtrudniejsze odcienie. Charakterystyczne dla jego obrazów są „ciężkie”, jakby rzeźbiarskie formy, pozbawione detali.

Ostatnio polubił samotne spacery w okolicach Warszawy. Nie rozstaje się z aparatem fotograficznym, za pomocą którego utrwala widoki na czarno–białych zdjęciach. Dlaczego nie używa kolorowych filmów? – Nie potrzebuję podpowiedzi, w jakiej gamie był pejzaż – wyjaśnia. – Raz zobaczone barwy pozostają we mnie na zawsze. Fotografie pomagają mi jedynie zapamiętać układ i proporcje form.

Kiedy przygotowywał pierwszą w życiu retrospektywę – a było to tego roku wczesną wiosną w warszawskiej w Galerii aTAK – każdą wolną chwilę spędzał w szpitalu, przy ojcu. Wiedział, że to ostatnie wspólne momenty. I nie chce mówić o tych przeżyciach.

Antoni Starowieyski nie potrafi też rozwodzić się nad swymi pracami. Pytany o nie, odpowiada prawie monosylabami. Z trudem dowiedziałam się, dlaczego ostatnio maluje mazowieckie krajobrazy: to oznaka wyzwolenia, dojścia do siebie, zdobycia równowagi wewnętrznej. Maluje z żabiej bądź ptasiej perspektywy. Ogromne niebo i wąski pasek ziemi lub przeciwnie, horyzont pod górną krawędzią obrazu i dominujący masyw ziemi. Takie ustawienie sprawia, że odbieramy kompozycje jako emocjonalnie lekkie albo wyrażające psychiczny dołek.

– Plener odkryłem niedawno. Przedtem portretowałem siebie albo raczej kogoś do mnie podobnego: o niezgrabnych ruchach, tkwiącego w ciasnej, nagiej przestrzeni. Jakby uwięzionego w murach. Oczywiście, to był symbol. Czułem, że muszę wyrwać się z klatki rodzinnej tradycji. Nie chciałem, żeby kojarzono mnie z dokonaniami ojca. Dlatego na studiach wybrałem pracownię profesora Jarosława Modzelewskiego – najbardziej odległego stylistycznie i psychicznie od ojca. Z tym artystą mam porozumienie.


Tekst: Monika Małkowska
Fotografie: Erazm Ciołek/archiwum Galerii aTAK

reklama