Antoni Uniechowski

Artyści

Podkręcony wąs, zawadiacka mina. Antoni Uniechowski wyglądał, jakby urwał się ze starego wodewilu.

Powszechnie nazywano go Toniem. Powszechnie – darzono sympatią. Że genialnie rysował (stworzył około pięciu tysięcy ilustracji) – nie nowina. Ale o tym, że miał wiele innych talentów, wiedzą już nieliczni.

Arcymistrz w trudnej sztuce życia, gawędziarz i blagier twierdził, że pamięta moment swych narodzin: „Udało mi się przyjść na świat w Wilnie, w 1903 roku, i na nim pozostać (…) obłożono mnie butelkami z gorącą wodą, poparzono i krzyczałem przeraźliwie przez pierwsze pół roku. Wykrzyczałem sobie pępek, więc na następne pół roku musiano go przycisnąć miedzianą pięciokopiejkówką i obwiązać bandażami, co również dostarczyło mi powodów do krzyku…”.

Te mordercze metody stosowali ludzie światli. Ojciec, Janusz Radogost-Uniechowski, wykształcony na politechnice w Rydze, nie dość, że doprowadził do świetności majątek Rusinowicze na Białorusi, to jeszcze zaraził syna manią kolekcjonerską. Posiadał zbiory księgarskie, zbroje (które sam naprawiał), szkła. Pod wpływem taty Tonio zbierał znaczki i monety. Chciał zostać archeologiem i pierwsze kroki w tym kierunku poczynił, wykopując z jakiegoś kurhanu… ludzką czaszkę. Znalezisko nie zyskało aprobaty dorosłych i sprofanowane szczątki wróciły na miejsce. Jednak nikt nie mógł odebrać dziecku pasji historycznej. Tonio namiętnie zagłębiał się w lekturach o przeszłości i ochoczo rysował to, o czym przeczytał. Po rewolucji bolszewickiej, gdy dobra przepadły, schronił się z rodzicami i dwoma siostrami w Warszawie.

Bogini to to nie jest

W stolicy uczęszczał do słynnego stołecznego Gimnazjum św. Stanisława Kostki, razem z Witoldem Gombrowiczem, który potem sportretował szkołę w „Ferdydurke”. Do elity artystycznej został wprowadzony, zanim jeszcze pasował tam wiekiem – przed maturą. Nadrabiał miną i wyglądem. Tak mu się tam spodobało, że zaczął myśleć o studiach plastycznych. Ale kiedy po raz pierwszy zobaczył rozebraną kobietę, przeraził się, bo prezentowała się gorzej niż boginie na obrazach. Na pewien czas zrezygnował więc z rysowania nagich pań.

Mimo to bez problemu dostał się do warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych – pod warunkiem, że zda maturę. Co uczynił z lekkim poślizgiem, eksternistycznie. Pozorny leń i birbant okazał się tytanem pracy. Rysował w każdych warunkach: najchętniej w domu przy angielskim mahoniowym stole, w kawiarni (kawą rozcieńczał tusz), nawet w przytułku krakowskim, gdzie schronił się z córką po powstaniu warszawskim. To właśnie w Krakowie zaczęła się jego długoletnia współpraca z „Przekrojem”. Pierwsze zlecenie: winietka z motylem, ozdoba wiersza. Tak się przejął, że przez dwa tygodnie doskonalił kolejne wersje, aż… zawalił termin. Mimo to Marian Eile podesłał następne zadania.

Ojciec do rany przyłóż

Po raz pierwszy ożenił się na studiach – z Marią Assuntą de Ligouri. Związek był mezaliansem: ona, córka neapolitańskiego księcia; on szlachcic, ale gołodupiec. Niemniej miał ogładę i wdzięk, czym zdobył sympatię teściowej. Co do panny, nie wiadomo, czy naprawdę pokochała adoratora. Mówili sobie na „pan”, „pani” aż do ślubu. Nie rozumiała jego nieznośnej lekkości bytu, optymizmu. A on? Nie śmierdział groszem, lecz prowadził się po pańsku. Co wieczór obchodził okoliczne lokale, rano odsypiał i koło południa wychodził na kawę, na którą dostawał dwa złote. Nikt nie interesował się, co poza tym porabia. A Tonio ćwiczył się w rysowaniu. I starał się tym zarabiać, to na konkursach, to projektując gobeliny.

Młoda żona potępiała taki tryb życia. Zarabiała (ojciec ją wydziedziczył), dając lekcje angielskiego. Czuła się jak męczennica. Dopiero po jej śmierci w 1941 roku Tonia przestały nękać wyrzuty sumienia, że nie sprawdził się jako głowa domu. Za to ojcem był nadzwyczajnym, jak zawsze podkreślała Krystyna, jego pierwsze dziecko, urodzona w 1929 roku.

Potem kolejna miłość – podobno wielka. Jej twarz Tonio powtarzał w dziesiątkach ilustracji. Hanka Łaszczowa była mężatką z dwójką dzieci. Oraz z armią wielbicieli. Lubiła prowokować los. Kiedy się spotkali, zaimponowała mu tym, że boso przeszła po stłuczonym szkle. Później kazała gasić papierosy na swych nagich kolanach. Szaleństwa przybierały na sile, aż interweniowali przyjaciele. Tonio wrócił do Warszawy.

Drugie małżeństwo zawarł już po pięćdziesiątce. Tym razem wybranką została historyczka sztuki Felicja Sarna. Jak sama mówi, przez ponad dwie dekady pełniła funkcje sekretarki i menedżerki męża. Bo ten pozostał uroczym, lecz niepraktycznym człowiekiem. Z tego związku przyszła na świat druga córka, Konstancja, młodsza od pierworodnej o 28 lat.

Mistrz anegdoty

Mawiał: „Zrobiłem karierę na nostalgii”. Niemal całe życie spędził w pobliżu Starego Miasta (jeśli nie liczyć dzieciństwa w Rusinowiczach i powojennego pobytu w Krakowie). W 1961 roku razem z drugą żoną „wychodzili” dwupoziomowe mieszkanie przy Wąskim Dunaju. Choć nieduże, Uniechowski przerobił je na… pałac – takie sprawiało wrażenie. Każdy przedmiot miał historyczną wartość. Fotografowano je, odwiedzano i słuchano anegdot pana domu. Olgierd Budrewicz wspominał: „Przeskakiwał z tematu na temat, powtarzał tę samą myśl. Jednak z magmy słów wyłaniały się na przemian to kapitalna anegdota, to cenna mądrość”.

Uniechowski uchodził za kronikarza Warszawy. Jak mówił, zapamiętał co najmniej pięć Warszaw: od tej, po której jeździły fiakry, poprzez roztańczoną z lat 20., ukwieconą czasów prezydenta Starzyńskiego, Warszawę zdewastowaną powstaniem, po tę odbudowaną po 1945 roku. Znamienne, że nie uwiecznił ani ruin, ani socrealistycznej stylistyki lat 50. Wolał przenosić się wyobraźnią w dawne czasy.

Największym hitem w jego dorobku była teka „Stara Warszawa” z 1952 roku. Doczekała się wielu wznowień. Jakoś cenzura nie przyczepiła się nigdy do „burżuazyjnej” tematyki. Prace ze zbioru zaczęły funkcjonować samodzielnie, wieszane w mieszkaniach, urzędach. Handlowano nimi nawet na bazarach!

Słońce w kapeluszu

Niepoprawny optymista uważał, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Szczęście kokietował staromodnym wyglądem, bo uważał, że gdy wyróżni się w tłumie, dobry los go zauważy. Przypominał postać ze starego wodewilu. Wysoka, chuda sylwetka, podkręcone wąsy, kapelusz na bakier, nonszalancka poza. Na widok znajomych – dworny ukłon kapeluszem (im ktoś mniej znaczny, tym ukłon głębszy – bo czapkowanie osobom na świeczniku oznaczałoby lizusostwo). Do tego mucha w grochy lub krawat z okazałą szpilą, wybłyszczone buty i bambusowa laska dla zadawania szyku.

Długo dopisywało mu zdrowie, choć w dzieciństwie był cherlakiem. Przez całe dorosłe życie zarywał noce: balował, dyskutował i popijał. Na starość powalony chorobą, nie zhańbił się biadoleniem. Ostatniego ranka, już w szpitalu, opowiadał sąsiadowi, oficerowi, o sposobach prowadzenia wojen w XVIII-wiecznej Hiszpanii. Nagle urwał rozpoczęte zdanie, bo… już nie żył. Był 28 maja 1976 roku, ósma rano.

Na przekór czarnej godzinie

Tak zakończył się ziemski pobyt osobnika, który liczył sobie… 300 lat. Bo Uniechowski wolał sobie lat dodać, cofnąć się w przeszłość, niż podlegać zwykłemu odliczaniu chwili. Brak mu było poczucia mijania czasu.

Nie znałam „Tonia” osobiście, za to zaprzyjaźniłam się z Krystyną Uniechowską, która kultywowała „uniechowskie” tradycje, wielkopańskie, mimo skromnych warunków bytowych. Najważniejsze, co od ojca dostała, to lekcja godności. Już dorosła, zawiedziona w uczuciach, zapadła na zdrowiu. Żaliła się wszystkim dookoła. Raz, gdy znów zaczęła zapowiadać rychłe swe zejście, usłyszała od ojca: „Dobrze. Więc umrzyj. Ale umrzyj z godnością…”. Wnet ozdrowiała.

Zachowała też inne wspomnienie: powstanie warszawskie dogorywało, a do kamienicy, gdzie się schronili, lada moment mogli wtargnąć Niemcy. Uniechowski wyszedł z piwnicy, poszedł na górę, zasiadł na krześle ogolony, w białej koszuli i krawacie i spokojnie czekał na śmierć. Która wtedy po niego nie przyszła, choć tak starannie przygotował się na jej powitanie.

Albo taka scena. Już po wojnie Uniechowski odwiedza kuzynki Dzieduszyckie. Jedną z nich widzi na drabinie, jak usiłuje odmalować mieszkanie. Wtedy sugeruje, żeby sprzedała któryś z rodzinnych „kamyczków” i zaangażowała malarzy. „Ależ wujaszku, to przecież na czarną godzinę!” – odparła kuzynka. „A to, że szarpiesz się z kubłami farb, jesteś półprzytomna ze zmęczenia, spocona, blada, aż zielona, to nie jest czarna godzina?”. Tak właśnie Antoni postrzegał rzeczywistość – po co czekać na czarną godzinę, może to ta, właśnie teraz? Więc trzeba korzystać z życia.

Tekst: Monika Małkowska
Zdjęcia: Rafał Celiński, Marek Szymański/Reporter
ZA UDOSTĘPNIENIE PRAC ARTYSTY DZIĘKUJEMY PANI FELICJI UNIECHOWSKIEJ

reklama