Chemia i fizyka – to fascynacje Kajetana Sosnowskiego. Każde płótno było osobnym eksperymentem naukowym.

Gdy Edward Fort Fry, kurator z nowojorskiego Muzeum Guggenheima, zobaczył obrazy Kajetana Sosnowskiego, nie wiedział, co o nich myśleć. Oglądał płótna w warszawskiej pracowni malarza, jedno nawet mu się spodobało, i w końcu orzekł: – To nie jest obraz! – Tak właśnie powinno być – odpowiedział malarz. – To wchodzi w zagadnienia architektury – drążył Fry. – Bo to powinna być architektura – skwitował Sosnowski. Krytyk obrazu nie kupił, co malarza nie zaskoczyło. Był przyzwyczajony, że ludzie nie rozumieją jego malarstwa. Sam Sosnowski zaś całe życie marzył o sztuce totalnej, współgrającej z ludźmi, architekturą i naturą. Marzenia te sprawiły, że stał się awangardą awangardy, wiecznym poszukiwaczem malarskiej prawdy. Drogą do tej prawdy miała być nauka.

Nasz kolor czerwony
Trudno powiedzieć, jak potoczyłoby się życie artysty, gdyby nie tragiczne zdarzenie z 1949 roku. Sosnowski, aktywny działacz lewicy i społecznik, wracał wieczorem od swojej przyjaciółki Wandy Leopold. Gdy wędrował wśród warszawskich ruin, podeszło do niego dwóch mężczyzn. Zaprowadzili go pod najbliższą latarnię, po czym jeden odczytał wyrok śmierci za udział w agitacji na rzecz reformy rolnej, a drugi go wykonał kilkoma uderzeniami łomem w głowę. Później Kajetan żartował, że jego kaci nie wiedzieli, jak twardy ma łeb. Bo malarz ocknął się po kilku godzinach i dowlókł do domu Wandy – nad ranem znaleziono go na progu. Spędził wiele tygodni w szpitalu, a z domu przyjaciółki już się nie wyprowadził – zostali parą. Do końca życia cierpiał jednak na zaburzenia neurologiczne.
Najpierw malował, nawiązując do postimpresjonizmu, gdy nastał socrealizm, w ogóle nie pokazywał prac. O ile lewicowe idee były mu bliskie, o tyle odgórnie narzucone reguły sztuki budziły niechęć. Próbował tworzyć, ale z mizernym efektem. Przełom nastąpił w 1955 roku, gdy poznał twórców skupionych wokół Mariana Bogusza i Zbigniewa Dłubaka. Dołączył do nich i razem działali jako Grupa 55. Pierwszy obraz wystawiony na wspólnej wystawie był jeszcze ideologiczny. „Nasz kolor – czerwony” przedstawiał robotnika w heroicznej pozie z  zaciśniętymi pięściami. Potem wszystko się zmieniło, a Sosnowski zaczął eksperymentować. Zabrał się do tego w sposób przemyślany i naukowy.

Malarska zjawa
Malarza fascynowały fizyka i chemia. Świat widział jako pewien stan energetyczny, malarstwo było jego częś-cią, choćby poprzez światło i kolor, czyli właśnie energię. Zaczął od obrazów białych, bo biel to podstawa, „barwa najmniej działająca”. – Mając całą paletę, nie mogę nic racjonalnego zrobić, daje mi ona za dużo wariantów – mówił. Dopiero opanowanie bieli powiodło go ku innym kolorom. Jego obsesją było światło. Czujny obserwator świata sztuki, Julian Przyboś, notował: „Czyż jest możliwe, aby nasz Sosnowski odkrył nowe światło? To jest nową zjawę malarską?”. Wtórował mu Arnold Słucki, zauważając, że Sosnowskiego interesuje „metafizyka światła”. Uwaga krytyków nie przekładała się na korzyści finansowe. Sosnowskiego pieniądze nie obchodziły, liczyła się tylko sztuka. W 1965 roku pisał do Związku Polskich Artystów Plastyków: „Od 1957 roku nie dokonano u mnie zakupu”. I prosił o prolongatę spłaty zadłużenia. Regularnie nie płacił składek członkowskich i bardzo się tego wstydził, ale po prostu nie miał z czego. Gdy chciał zorganizować wystawę, słał pisma do związku, by ten udzielił mu pożyczki na ramy i listwowanie prac.


Obrzydzenie do spraw związanych z pieniędzmi obrazuje najlepiej sytuacja, która wydarzyła się zaraz po wojnie. Sosnowski aktywista został nagle rano zawieziony do Łodzi na wiec. Pojechał, tak jak stał – w szlafroku. W drodze powrotnej gdzieś na łódzkich ulicach stała grupa radzieckich żołnierzy. Jeden rzucił nazwisko dowódcy, które malarzowi wydało się znajome – jak u rosyjskiego przyjaciela z dzieciństwa. Kazał zatrzymać samochód, znalazł oficera. Faktycznie, był to ów znajomy. Rosjanin ucieszył się niezmiernie, wyciągnął wódkę i konserwy. Wypili, zakąsili. Stary przyjaciel postanowił dać Kajetanowi prezent. – Co chcesz? – zapytał. – Buicka, chevroleta czy citroena? – Ale ja mam samochód, służbowy – odpowiedział artysta. Rosjanin wyciągnął spory worek i wysypał na stół jego zawartość: biżuterię i zegarki. – Wybieraj, co chcesz! – Takie rzeczy nie są mi potrzebne – tłumaczył mu Sosnowski. – Ale jak masz jakąś kurtkę albo płaszcz, to chętnie wezmę. Oficer otworzył drzwi, ryknął do adiutanta: „Konfekcja!” i zaraz wniesiono wory z ubraniami. – Wybrałem sobie jesionkę. Świetną, jak dziś pamiętam, szwajcarską na pięknej podszewce. Siedem lat mi służyła – wspominał potem malarz.
Nie tylko nie dbał o pieniądze, ale i miał nieżyciowe podejście do służbowej hierarchii PRL-u. Kajetan nie potrafił się podlizywać, żeby załatwić sobie stypendium albo wystawę. Na dodatek miał wybuchową naturę. Nie cierpiał dyletantów w dziedzinie sztuki, niezależnie od ich wieku czy statusu społecznego. Zdarzało mu się więc solidnie opieprzać decydentów, od których zależał rozwój zawodowy każdego artysty. W życiu codziennym też często nad sobą nie panował. Gdy na jednym z plenerów w restauracji przyniesiono mu zimną jajecznicę, rzucił nią w dumnie wiszącą na ścianie odznakę „złotej patelni”, przyznaną owemu przybytkowi. Akurat w tym wypadku wybuch gniewu poskutkował, bo więcej kulinarnych gaf obsłudze się nie przytrafiło.

Tu nie o naukę chodzi
Nie zważając jednak na finansowe kłopoty, Sosnowski doskonalił swoją sztukę. W 1972 roku zaczął cykl obrazów chemicznych. Malował je chlorkiem kobaltu, który przebarwiał się w zależności od wilgotności powietrza. Malarz zafascynowany był wizją sztuki zmieniającej się pod wpływem niezależnych czynników. Wyobrażał sobie całe osiedla, gdzie w otwartych przestrzeniach żyje i pulsuje malarstwo. Początkowo każdy obraz składał się z trzech osobnych płócien. Na pierwszym był obraz właściwy, na drugim wzór chemiczny reakcji, która zachodziła na płótnie, na trzecim wzór strukturalny związku. Po pewnym czasie jednak zarzucił ową praktykę.
Gdyby ktoś wszedł do pracowni malarza w Düsseldorfie, gdzie przebywał na stypendium, poczułby się jak w alchemicznej pracowni. Bo oto Kajetan siedział przy stole, przed sobą miał kilkadziesiąt probówek z odczynnikami i mieszał, pipetował, eksperymentował. Dodając tlenki metalu do chlorku kobaltu, próbował uzyskać nowe kolory. W listach narzekał, że odczynniki są strasznie drogie, a dzień przeprowadzania doświadczeń daje mu najwyżej trzy nowe odcienie. Mówił, że innymi jego eksperymentami zainteresował się nawet Instytut Biochemii w Paryżu i że zaproponowano mu współpracę. Odmówił jednak, bo „tu nie o naukę chodzi”. Ważne były sztuka i piękno, to ostatnie zaś definiowane jako „prawda prawa, statystyki i liczb”. Malarz od dłuższego czasu miał problemy ze zdrowiem, przede wszystkim z sercem. Lekarze wysyłali go do sanatoriów, do jednego trafił nawet z Mironem Białoszewskim. Artyści przyjaźnili się od dawna, a pobyt zaowocował książką „Zawał”, napisaną przez Białoszewskiego, w której odnajdziemy Kajetana i Wandę.
Leczenie zapobiegawcze nie na wiele się jednak zdało – w 1986 roku artysta miał zawał. Lekarze nie dawali mu dużych szans. Gdy po paru dniach do córki malarza zadzwonił szpitalny kapelan, ta zupełnie struchlała. Ksiądz tymczasem przekazał tylko prośbę chorego o szkicownik i ołówek.
Choć Sosnowski przeszedł ciężką chorobę, ciągle tworzył. Od dłużego czasu jego uwagę zajmowały obrazy zszywane z kawałków materiału. Tymczasem w pracowni przez nieszczelny lufcik na stare płótna ściekała woda, wypaczając ramy i uszkadzając prace. Artysta się tym jednak nie przejmował – to była przeszłość, a on podejmował już nowe wyzwania. Zdrowia mu jednak już nie starczyło. Zmarł 19 marca 1987 roku. O swojej sztuce napisał kiedyś w katalogu wystawy: „Mam nieustanną ochotę wypalić małą dziurkę w otaczającym mnie świecie, aby odkryć jego niewizualną stronę”.

Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Muzeum Narodowe we Wrocławiu, katalogi aukcyjne, Agencja Gazeta
Wykorzystano: B. Kowalska „Kajetan Sosnowski. Malarz niewidzialnych światów”, Warszawa 1998.