Jan Szancenbach - profesor na wirażu

Artyści

Któż dziś tak maluje? – pytali złośliwi, oglądając obrazy Jana Szancenbacha. – Ten, kto potrafi malować – odpowiadał zgryźliwie sam artysta.

Malarzem został podobno przypadkiem. Ot, Niemcy pozamykali w czasie okupacji krakowskie szkoły, zostawiając tylko trzy: handlową, górniczą i artystyczną. Nastoletni Jaś twierdził, że na kupca ani górnika się nie nadaje, wybrał więc Kunstgewerbeschule.

Ta deklaracja to chyba jednak niewinny żarcik, bo matka malarza – Maria Bronisława – była malarką i paryską uczennicą Olgi Boznańskiej. Z domu nosiła nazwisko Skłodowska, więc Jaś miał w rodzinie Marię i Irenę: dwie noblistki z trzema Noblami. Ojciec był z kolei ginekologiem, pierwszym dyrektorem szpitala im. Narutowicza w Krakowie. Rodzina mieszkała na ulicy Basztowej 1 z widokiem na Planty. Jasia, jak przystało na dziecko z zamożnego domu, wychowywała bona.

W pamięci pozostały mu wizyty z ojcem na wystawach malarstwa, szczególnie jedna, na której pokazywano obrazy Alberta Chmielowskiego. Fascynacją jeszcze z dzieciństwa były samochody, zwłaszcza marki Mercedes. Takim jeździła rodzina.

Gdy po klęsce stalingradzkiej zamknięto Kunstgewerbeschule, Jaś uczył się prywatnie u Tadeusza Brzozowskiego, starszego kolegi ze szkoły. Zarabiał na życie jako urzędnik w Radzie Głównej Opiekuńczej, malował mieszkania. Rodzina Szancenbachów żyła ubogo, ojciec zaginął gdzieś w wojennej zawierusze. Dopiero po latach okazało się, że zamordowano go w Starobielsku. Wszystko to zapewne miało wpływ na artystyczną postawę Jasia. „W tym niepięknym świecie dostrzegać i ukazywać rzeczy piękne, których przecież tak niewiele zostało – to moja wola, mój sposób na życie” – mówił już jako dojrzały twórca.

Robotnicze śniadanie

Pan dużo umie, niczego się w ASP nie nauczy, niech pan jedzie do Paryża – mówił studentowi Wojciech Weiss. Krakowska uczelnia właśnie na nowo otworzyła podwoje, Szancenbach zaczął studia od drugiego roku. Wraz z nim do szkoły trafili: Artymowski, Panek, Nowosielski, Kraupe-Świderska, Kobzdej.

Diagnoza Weissa zawstydziła Jasia. Na dodatek stary malarz był gadatliwy, przy korektach opowiadał o wartości i funkcji malarstwa. Duży Jan mówił potem, że siedemnastoletni Jaś był zbyt głupi i potrzebował konkretnych wskazówek przy malowaniu, nie zaś metafizyki. Zmienił więc pracownię i trafił do Eugeniusza Eibischa. Jednocześnie zajął się grafiką i po ukończeniu studiów na tym wydziale dostał asystenturę.

Jeszcze w pracowni Eibischa Jan poznał przyszłą żonę Krystynę Rumian. Słowo „przyszła” jest w tym przypadku adekwatne, bo ślub wzięli dopiero w latach siedemdziesiątych. Później Szancenbach przyznawał, że Krystyna jako malarka pozostawała w jego cieniu. Być może dlatego, że nie potrafiła do końca wypracować własnego stylu. Dawała się wciągać modom, niezależnie czy na socrealizm, czy na abstrakcję. Szancenbach tymczasem konsekwentnie malował swoje, choć władza ludowa życia mu nie ułatwiała.

– To były trudne czasy, nawet malowane krowy musiały paść się na pastwisku PGR-u, bo inaczej uważane były za krowy kułaka – wspominał po latach. Przez długi czas nie mógł wystawiać obrazów, bo były „bezideowe”. Wyjątkiem potwierdzającym regułę okazało się płótno przedstawiające menażkę i kilka bułek leżących na „Dzienniku Polskim”. Któryś z decydentów uznał kompozycję za „robotnicze śniadanie” i pod taką  nazwą trafiła na wystawę. Jan tymczasem żył z ilustrowania książek dla dzieci i robienia projektów graficznych – m.in. opakowań i kart do gry. Miał znakomity warsztat. Malował zaś dla siebie i to, co chciał.

Pierwszy klient Zasady

W 1961 roku malarz dostał stypendium francuskiego rządu do Paryża. Polski minister kultury dorzucił na dodatkowy miesiąc pobytu. Jan z Krystyną zaciskali pasa i starczyło na dwa miesiące. Mieszkali w pokoju tak małym, że nie mieściły się tam sztalugi. Paryż musiał zrobić na malarzu wielkie wrażenie, bo u schyłku życia ustanowił stypendium dla młodych malarzy, by mogli właśnie tam pojechać.

Z Paryżem związana jest także inna pasja Jana – zamiłowanie do samochodów. To właśnie stamtąd sprowadził czarnego, kupionego od policji citroena. Jeździł ostro, ale pewnie, chętnie pouczał nowo upieczonych kierowców. Malarz Stanisław Rodziński opowiadał, że jego żona „do dziś wie, co robić, gdy zbliża się tramwaj”, bo Szancenbach wytłumaczył jej zawiłości pierwszeństwa przejazdu, używając głównie słów uznanych za obelżywe.

W roku 1990 został pierwszym klientem salonu samochodowego Sobiesława Zasady, kupując mercedesa 300 TD. Pojazd słusznych rozmiarów, w którym potężnej budowy malarz swobodnie się mieścił. Oprócz samochodów Jan lubił góry, choć raczej nie jako turysta. Bywał w domu plenerowym Akademii na Harendzie, malował pejzaże.

Niespełnione marzenia

Przez całe życie Szancenbach związany był z krakowską ASP i tu przeszedł drogę od asystenta aż do dziekana wydziału malarstwa. Znajomi wspominali, jak zabawną parę tworzył z Emilem Krchą, którego był asystentem. On potężny, Krcha drobny, owinięty szalikiem, w starym kapeluszu. Podczas korekty profesor szturchał prace studentów palcem i rzucał słowo czy dwa. Jan o malarstwie opowiadał.

Hasło „koloryzm” traktował jak kolejny „izm”, rodzaj etykietki, bo przecież dobre malarstwo zawsze posługiwało się kolorem. O nauce malarstwa powiadał, że student nie może profesorowi wierzyć na słowo, musi sam sprawdzić jego wskazówki.

W latach 70. obrazy Jana stały się bardzo popularne. Sprzedawał je w Polsce i za granicą. Twierdził wręcz, że nie może zorganizować swojej wystawy, bo brakuje mu płócien. W tym czasie Krystyna przeprowadziła dwa wielkie projekty: budowę domu letniskowego w Lanckoronie i rodzinnej siedziby w Woli Justowskiej. Jan koncentrował się na malowaniu i pracy na uczelni. W 1981 roku został dziekanem. Pięć lat później zmarła Krystyna i życie malarza wywróciło się do góry nogami. W wywiadach przyznawał, że na dwa lata rzucił malarstwo.

Nie wiedział, co zrobić, nie chciał tłumić emocji alkoholem, bo „miał z nim już trochę do czynienia”. Znajomi wspominali, że godzinami siedział przy stole, miął w palcach papierosy extramocne, zapalał i zaraz gasił. Wyjść z letargu pomogli mu przyjaciele, organizując w 1988 roku wystawę „Szancenbach i studenci”. Wrócił do malowania, został rektorem krakowskiej ASP. Zaczął jednak podupadać na zdrowiu. Zmarł 15 grudnia 1998 roku.

Kartka w kratkę pokryta niestarannym odręcznym pismem to testament Jana Szancenbacha. Prosił w nim o stworzenie fundacji, która zaopiekuje się rodzinną spuścizną, w tym 250 jego obrazami. W domu w Woli Justowskiej miała powstać galeria, a zdolni malarze koloryści mieli dostawać coroczne stypendium do Paryża. Marzenia artysty do dziś nie zostały spełnione.

Tekst: Stanisław Gieżyński
Zdjęcia: Przemysław J.Witek, www.art-decorum.pl, obrazy pochodzą z kolekcji krakowskiej rodziny Witków.

reklama