Xawery Dunikowski miał wielki talent, szatańskie poczucie humoru, świdrujące oczka i niewyobrażalny wręcz tupet.

Na pierwszy rzut oka niegroźny starszy pan: niziutki, ruchliwy, wciąż popija winko, a na dodatek uroczo sepleni. Do tego wybitny artysta, międzynarodowy autorytet, zdolny pedagog otoczony wianuszkiem adorujących go studentów. Aż się ciepło robi na sercu. Zanim jednak od tego nadmiaru słodyczy rozbolą nas zęby, trzeba przypomnieć, że ten „niegroźny starszy pan” zwykł był zabawiać towarzystwo dość kontrowersyjnymi opowieściami. Na przykład o tym, jak właściciel marsylskiego burdelu zamówił u niego malowany fryz, na którym miały widnieć „same gołe dziwki”. Płacąc pieniędzmi, wykwintnymi posiłkami i darmowym abonamentem na usługi rezydentek lokalu, rzecz jasna.

Historia przednia, ale niekoniecznie prawdziwa – profesor lubił ubarwiać, a czasami po prostu zmyślał w celu zabawienia, zaszokowania tudzież kompletnego zbicia z pantałyku swoich słuchaczy. Oczywiście zawsze można było z Dunikowskim porozmawiać o sztuce. O ile już na wstępie nie zbiesił się i nie wyrzucił za drzwi. Śmiałków, którym udało się „rozgadać” mistrza, czekał fascynujący i całkowicie niepoprawny politycznie pokaz wiedzy, elokwencji oraz złośliwości. Ale biada tym, którzy silili się na komplementy!

Kiedy ktoś nazwał go polskim Michałem Aniołem, Dunikowski aż poczerwieniał ze złości. „Pan mnie obraza, prose pana! – wrzasnął. – To pseciez paskudztwo, te zeźby Michała Anioła (…) To pseciez nie są żadne zeźby, to kondomy naładowane kartoflami!”. Nic dziwnego, że jednostki o słabszych nerwach i małym poczuciu humoru bały się do niego odezwać.

Dunikowski prawie całe życie był wielkim autorytetem i poprawność polityczna mogła mu naskoczyć. Nawet w czasach najczarniejszego stalinizmu zasypywano go państwowymi zamówieniami, przymykając oczy na wyrzucanie za drzwi wysokich rangą oficjeli i publiczne wyzłośliwianie się na socrealizm.

Nie widział w tym nic dziwnego. W końcu zabijano się o niego od kiedy skończył studia w 1898 roku. Żeby było zabawnie, przyszły człowiek-instytucja dostał się na uczelnię artystyczną dzięki… nagrobkom. Już wyjaśniam. Otóż nastoletni Xawery, syn pracownika kolei, zaczął rzeźbić nie dlatego, że spłynęło nań natchnienie, ale żeby zarobić jakąkolwiek kasę (w domu się nie przelewało). Wychodziło mu całkiem nieźle, więc postanowił pójść na studia.

Ojciec, dotychczas krzywo patrzący na nieprzyszłościowe hobby syna, zmiękł, kiedy Xaweremu udało się korzystnie sprzedać kilka własnoręcznie wyrzeźbionych nagrobków. Z ojcowskim błogosławieństwem i obietnicą comiesięcznego wsparcia nędzną sumą dziesięciu rubli ruszył do Krakowa. Tam przez dwa lata uczył się rzeźbić w prywatnych pracowniach, a potem na ASP. Przez cały ten czas klepał biedę, a od śmierci głodowej ratowały go tylko „służące o gołębim sercu i ładnych nogach”. Jednak problemy finansowe wkrótce odeszły w zapomnienie.

Uparty i pracowity student Dunikowski momentalnie dorobił się stypendium za najlepsze wyniki, a po dwóch latach (zamiast standardowych pięciu) ukończył ASP ze złotym medalem w garści. I voila! – już był sławny. Cały Kraków gorączkował się, co zrobić, żeby zatrzymać go u siebie. Zasypany został zamówieniami, propozycjami stypendiów i zaproszeniami do różnych szacownych stowarzyszeń artystycznych. Genialny absolwent łaskawie zgodził się zostać, ale zanim wziął się do poważnej pracy, zafundował sobie kilka lat radosnego, artystycznego łajdaczenia się. W końcu, po co miał się przemęczać?

Jego rówieśnicy stawali na głowie, żeby ich prace zakwalifikowano na coroczną wystawę w Zachęcie. On nie musiał, bo… zasiadał w jury, które te prace kwalifikowało. Przesiadywał więc w krakowskich kawiarniach (najchętniej w Jamie Michalikowej), pił i dyskutował. Od czasu do czasu wystawiał, ale rzeźbił głównie dla przyjemności – najchętniej portrety przyjaciół i swoich kawiarnianych guru. Zaprzyjaźnił się serdecznie z Przybyszewskim, którego zwał pieszczotliwie „demonicznym Stasiem”. Miał go nawet wyrzeźbić, ale nic z tego nie wyszło, bo panowie podczas każdej sesji gadali i „zapijali się wręcz niemożebnie”.

Tymczasem krakowska ASP nie marnowała ani chwili, skutkiem czego 29-letni Xawery został mianowany jej profesorem. I od razu wywinął taki numer, że zatrzęsło się całe miasto. 18 stycznia 1905 roku Dunikowski jadł obiad w towarzystwie Jana Krywulta, kiedy do restauracji wpadł rozgorączkowany Wacław Pawliszak.

Ów malarz orientalista miał swego czasu pretensje do jurorów Zachęty, wysłał więc do każdego obelżywy list. Dunikowski jako jedyny odpowiedział. Równie obelżywie. Biedny Pawliszak chciał go tylko publicznie spoliczkować, ale kiedy dobiegł do stolika i zamachnął się, krewki rzeźbiarz wyciągnął z kieszeni rewolwer, po czym zastrzelił go na miejscu. Konsekwencji za swój czyn nie poniósł żadnych. Bo co to jest dwa tysiące rubli kaucji i pół roku w zawieszeniu? Nie wyrzucono go z żadnego szacownego stowarzyszenia (w 1912 roku został nawet prezesem TAP Sztuka), dalej wykładał na akademii. Tyle tylko, że częściej wypuszczał się za granicę – do Syrii, Palestyny, Włoch…

Regularnie odwiedzał Paryż i inne stolice europejskie, gdzie organizował wystawy polskiej rzeźby. Bawił właśnie w Londynie, kiedy dotarły do niego dwie druzgocące wiadomości: o wybuchu wojny i o śmierci ojca. Zareagował jak zwykle impulsywnie. Rzucił wszystko w diabły, przeprawił się do Francji i wstąpił do oddziału polskich ochotników tzw. Bajończyków. Romantyczny zryw miał krótki żywot. Dunikowski szybciutko zorientował się, że wojsko to zupełnie nie jego para kaloszy („Dyscyplina, koszary, trzeba upaść na głowę, żeby to polubić”) i że o wiele bardziej niż w okopach przyda się na salonach.

Chwilę potem był już w Paryżu. Tam, odreagowując wojnę, pozwolił sobie na słodką chwileczkę zapomnienia, która trwała pięć lat z okładem. Umożliwiły mu to… pieniądze od bogatych Amerykanek, którym robił portrety na zamówienie, oraz natychmiastowe porozumienie z lokalną cyganerią. Na paryską codzienność Xawerego składały się drogie lokale, kawiarniane dyskusje o sztuce i socjalizmie, morze szampana oraz wyzwolone, spragnione niezobowiązujących romansów panie.

Zdarzyło mu się nawet zostać ojcem. Ale nie mężem, Boże broń. W końcu „to był Paryż i nikt nie myślał o żeniaczce”. Zresztą, Dunikowski zawsze twierdził, że artyści i księża nie powinni się żenić. Prawdopodobnie wyrobił sobie taki pogląd po tym, jak poznał żonę Matejki – rosła, despotyczna „Ksantypa” (tak o niej mówił) śmiertelnie przeraziła młodziutkiego, niziutkiego Xawerego. Co tam zresztą kobiety, skoro nawet Paryżowi nie udało się zatrzymać go na dłużej. Jeden kawałek papieru – zawiadomienie o ponownym mianowaniu go profesorem ASP – i już go nie było. Wracał potem, nie raz i nie dwa, ale ten romans już nie miał przyszłości.

Dunikowski zjawił się na starych śmieciach w pełnej glorii. Nie zapomniano o nim, znów rozgorzała wojna o jego względy. Tym razem największą siłę przebicia miało świeżo powstałe niepodległe państwo polskie, na którego zlecenie Xawery wyrzeźbił słynne „Głowy wawelskie” i cały szereg pomników.

Minęło kilkanaście tłustych lat. A potem historia się powtórzyła. Znów wybuchła wojna, Dunikowski znowu dowiedział się o tym, jadąc za granicę, i po raz kolejny rzucił się na oślep, nie bacząc na konsekwencje. Zawrócił do Krakowa ratować swoje dzieła, ale tym razem słono zapłacił za ten zryw. Niecałe pół roku później wywieziono go pierwszym transportem do Oświęcimia, gdzie posiedział aż do wyzwolenia, pracując w obozowej stolarni. Przeżył cudem – bo jakie mógł mieć szanse wątły pan pod siedemdziesiątkę? Choć niewykluczone, że skórę uratowała mu właśnie skłonność do psikusów.

Opowiadał potem, jak raz uprzedzony o łapance do gazu schował się w ogromnej szufladzie na mąkę. Niestety, kiedy przeszukiwano kuchnię, zaczęło go strasznie wiercić w nosie i zdradził się kichnięciem. A teraz proszę sobie wyobrazić następującą scenę: wściekły esesman wysuwa szufladę, a tam wciśnięty w nią drobniutki, bielusieńki staruszek ze świdrującymi oczkami nagle wyszczerza się w łobuzerskim uśmiechu i wykrzykuje „A kuku!”. I Niemiec, chichocząc, zasuwa szufladę. „Nawet taką bestię można żartem rozbroić” opowiadał potem Dunikowski.

W ten oto sposób, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, los podarował temu niepoprawnemu kpiarzowi bonusowe dwadzieścia lat życia. Całkiem przyjemne dwadzieścia lat, bo artysta okazał się odporny także na stalinizm. Jako pierwszy złożył mu hołd sam towarzysz Bierut, wręczając mu krzyż komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. A potem rozpoczął się tradycyjny już wyścig po łaski. Akcje Dunikowskiego wciąż szły w górę, aż wreszcie Warszawa przelicytowała Kraków, kusząc artystę pakietem, na który składała się profesura na ASP, przestronne mieszkanie, ogromna pracownia oraz własne muzeum w specjalnie na ten cel odbudowanym pałacyku Królikarnia.

To niewiarygodne, ale rzeźbiarz nawet wtedy nie przestał marudzić. Jęczał, że nie lubi trzęsących akademią kapistów (choć potem pracowało mu się świetnie, a studenci go uwielbiali), że w nowym budownictwie źle się czuje, więc mieszkanie ma być koniecznie w starej kamienicy (w całkowicie zburzonej Warszawie!). Bez jakichkolwiek skrupułów opieprzał w tę i nazad nachodzących go oficjeli za ślimaczącą się odbudowę Królikarni. Wreszcie, obrażony na Muzeum Narodowe zapisał wszystkie swoje prace Wojsku Polskiemu.

„W nagrodę” to jemu spłatano niewybrednego psikusa – Muzeum im. Xawerego Dunikowskiego otwarto dopiero w pierwszą rocznicę jego śmierci, 26 stycznia 1965 roku.


Tekst: Weronika Kowalkowska,
Wykorzystano: „Krajobraz z tęczą” Jadwigi Stępieniowej, Warszawa 1962;
„Xawery Dunikowski” Włodzimierza Sokorskiego, Warszawa 1978;
„Świadectwo oczu” Jerzego Tchórzewskiego, Kraków 2006
Fotografie: Agncja Gazeta, archiwa muzeów, katalogi aukcyjne

reklama