Marian Bogusz i szklane domy

Artyści

Artystę porównywano z czołgiem – za impet, z jakim dążył do celu.


Żarliwy komunista nienawidzący socrealizmu, malarz bez wykształcenia, który zamknąłby w diabły wszystkie akademie sztuk.


Bogusz mówi – przedstawiał się przez telefon głębokim głosem. Żadnego „dzień dobry” czy „co słychać?”. Dzwonił, bo miał coś do powiedzenia – najczęściej na temat sztuki, organizacji kolejnej wystawy bądź artystycznego projektu. Idealista i marzyciel, który chciał wprowadzić sztukę w codzienne życie robotników i chłopów. Nie bez powodu profesor Aleksander Wojciechowski, historyk sztuki, mówił, że łączył opozycyjne cechy barokowe polskiego szlachciury z intelektualną głębią myśli ludzi oświecenia.

Sztuka za życie

Gdybyśmy chcieli wskazać najważniejsze zdarzenie w życiu Mariana Bogusza, wystarczy jedno słowo: Mauthausen. Dwudziestoletni chłopak trafił do obozu za dywersję, czyli rysowanie karykatur Hitlera. Cztery lata spędzone w piekle na ziemi mogłyby stać się kanwą dramatu godnego Oscara. Wśród głodu, śmierci i cierpienia Marian odnalazł sens życia: sztukę.


Początkowo pracował w kamieniołomach, potem przeniesiono go do biura projektowego, gdzie robił rysunki techniczne obozu. Po godzinach, razem z innymi uwięzionymi artystami, malował dla esesmanów obrazy – za chleb i papierosy. Na swojej pryczy organizował miniwystawy sztuki oraz kukiełkowy teatr z lalkami zrobionymi z ziemniaków. Z kolegami po fachu grzebał po śmietnikach w poszukiwaniu gazet. Wycinali z nich reprodukcje znanych płócien i robili albumy ze sztuką. Wydali tak między innymi prace Holbeina i Rembrandta, opatrując wszystko tekstem po polsku, niemiecku i czesku. Zaprzyjaźnił się z hiszpańskim artystą Emanuelem Muniosem i razem rysowali projekty „międzynarodowego osiedla twórców”. Miało powstać na gruzach obozu koncentracyjnego.


Malarz Zbigniew Dłubak wspominał, że kiedy dostał się do Mauthausen, przyszedł do niego młody chłopak i gruntownie wypytał o poglądy na sztukę. Był to oczywiście Bogusz, który w pewnym sensie uratował mu potem życie. Dłubak dostał zapalenia ucha, potrzebna była operacja. Pod nieobecność lekarza esesmana czeski więzień, chirurg z Pragi, otworzył czaszkę malarza i usunął chorą tkankę. W organizację całej akcji zamieszany był także Marian, który potem załatwił Dłubakowi w miarę lekką pracę w obozowym laboratorium fotograficznym.

Niewyparzona gęba

Po wyzwoleniu Bogusz pojechał do Warszawy. Poznał Eulalię Szymańską, zwaną Szurką, szybko wzięli ślub. Marian zaczął studia artystyczne na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych u Jana Cybisa i Jana Sokołowskiego. Nudził się tam jednak potwornie i wytrzymał tylko dwa lata. Rzucił studia, założył Klub Młodych Artystów i Naukowców – objął dowodzenie sekcją malarstwa. Projektem zainteresował takich tuzów, jak Stażewski czy Strzemiński. Był w swoim żywiole: organizował wystawy, prowadził dyskusje o sztuce. To dzięki niemu po raz pierwszy pokazano publicznie prace awangardowych malarzy.


W 1948 roku w Krakowie przygotował wystawę sztuki nowoczesnej. Zaprezentowali się wszyscy liczący się malarze awangardy, poza Strzemińskim, który przysłał obraz, ale z jakiegoś powodu Kantor odmówił pokazania go. Wystawa nie spodobała się władzom i zamknięto ją przed czasem, a cały nakład katalogu poszedł na przemiał. Rok później klub rozwiązano. Nadciągał socrealizm.


– O nic innego tu nie chodzi, jak o malowanie obrazów, gdzie niebo jest niebieskie, a trawa jest zielona – mówił Bogusz o urzędowo narzuconej tendencji w sztuce. Obrazy socrealistyczne porównywał do XIX-wiecznych oleodruków, z tą tylko różnicą, że gdzie był Chrystus czy Anioł Stróż, teraz miał być robotnik albo kosiarz. – Malarstwo bezprzedmiotowe może być i jest bardziej realistyczne niż wszystkie naturalne knoty – powiadał. Jego własne poszukiwania twórcze niezmiennie kręciły się wokół tych dwóch stylów. Miewał okresy realizmu, potem wracał do abstrakcji, by znów ją na jakiś czas porzucić.

Mocnych poglądów na kwestie sztuki władza nie potrafiła mu wybaczyć. Był ideowym komunistą, jeszcze w obozie razem z Dłubakiem założyli komórkę PPR. Mimo to wywalono go z partii. Zarzucono, że jest agentem Zachodu, że podpisał volkslistę, a nawet że pełnił funkcję kapo w Mauthausen. Bogusz z łatwością wybronił się z absurdalnych oskarżeń, ale decyzję podtrzymano. Wszystko zgodnie z logiką, że skoro ludzie tak mówią, to musi coś w tym być. Głęboko rozczarowany niesprawiedliwym traktowaniem, zostawił malarstwo i zajął się scenografią teatralną. – Teoria socrealizmu była największym nieporozumieniem między filozofią a praktyką – mówił po latach.


W dużej mierze za kłopotami Mariana stała jego niewyparzona gęba. O Matejce mówił, że był „dobrym ilustratorem historii”, w dobie kina zaś płótna batalistyczne można odłożyć do lamusa. Wściekał się na „doktrynerskie pojmowanie realizmu i dyletanckie określenia formalizmu”. Jeden z przyjaciół zauważał, że „miał dość awanturnicze usposobienie, lecz nieprzynoszące nikomu szkody, może czasem jemu samemu”. Rzeczywiście, mówienie, że akademie sztuki to „przytułki dla uznanych i cenionych przez państwowy mecenat malarzy”, nie zjednywało mu przyjaciół. A opinia, że należy te przybytki pozamykać, budziła sprzeciw grona akademickiego.



Bogusz oczywiście nie chciał pozbawiać kraju dyplomowanych artystów, uważał tylko, że jest ich za dużo. Był estetą i mierziła go bylejakość. – Wstrętne wystawy sklepowe, ohydne dekoracje świetlic fabrycznych i dworcowych, antyestetyczne wywieszki, tandetne wzory dywanów, tkanin, porcelany – pieklił się. Stąd postulat, by studentów sztuki uczyć rzemiosła artystycznego, dzięki czemu owe ulice i świetlice staną się ładniejszymi miejscami.

Upiększanie otoczenia i wprowadzanie sztuki w życie zwykłych ludzi stało się idée fixe Bogusza. Gdy powstała Galeria Krzywe Koło, w czym oczywiście miał swój udział, od razu zorganizował „poniedziałki plastyczne”. Jeździł po fabrykach i świetlicach z wykładami o sztuce. Podczas I Biennale Form Przestrzennych w Elblągu wziął pod swoje skrzydła pracowników miejscowych zakładów Zamech. Z entuzjazmem opowiadał potem, jak spawacze i inni robotnicy coraz bardziej identyfikowali się z rzeźbami, które pomagali robić. Miejscowy dziennikarz wspominał, że scenom ustawiania obiektów przyglądały się tłumy. – Przy budce z piwem, w barze, kawiarni i w ogonku do sklepu mówiono o sztuce, zaniedbując tematykę ostatnich rozgrywek piłkarskich i regulacji czynszów – pisał.


Sztuka dla mas

Od czasów pobytu w obozie Bogusz interesował się urbanistyką. W 1974 roku zorganizował na Opolszczyźnie sympozjum „Krapkowice 74”. W niewielkim miasteczku odnawiano właśnie kamienice przy rynku. Malarz zaproponował, by zamiast zwykłych elewacji zorganizować otwartą galerię, gdzie każdy dom będzie obrazem innego artysty. Wśród zaproszonych same sławy: Brzozowski, Dominik, Geppert, Gierowski, Lenica i wielu innych.


Kolejnym pomysłem był projekt osiedla Słoneczne Wzgórza w Lublinie. Chodziło o współpracę architektów i artystów, połączenie sztuki z funkcjonalnością na terenie zamieszkanym przez trzydzieści tysięcy ludzi. Bogusz skrzyknął ponad siedemdziesiąt osób z całego kraju do tworzenia malarstwa ściennego i rzeźb. Sam zrobił mozaikę w przejściu pod jednym z bloków. – Rozwiązanie to, jakkolwiek śmiałe w pomyśle, nie spotkało się z ogólną aprobatą mieszkańców, co zresztą jest charakterystyczne dla współczesnej sztuki – mówił potem architekt Marian Makarski.


Bogusza takie porażki nie zniechęcały, wymyślał kolejne projekty, między innymi trasę Muzeum Narodowe – Zalew Zegrzyński. Miała to być taka ścieżka sztuki biegnąca od instytucji kulturalnej do ulubionego przez warszawiaków miejsca wypoczynku. W Zegrzu chciał zbudować muzeum na wodzie.

W swoich wizjach był Bogusz bezkompromisowym futurystą. Jeszcze rok przed śmiercią niestrudzony artysta wracał do obozowego pomysłu osiedla twórców. We Wrocławiu pokazał „mobile architektoniczne Terra I” – projekt osiedla z ruchomymi blokami na dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców. Rysunek techniczny opatrzony jest komentarzem: „przeciąć bloki i je poruszyć!”, w rubryce „napęd obrotu” czytamy zaś: „elektrownia atomowa, elektrownia słoneczna”. – W sztuce nie liczą się polne, sentymentalne, prymitywne, wydeptane, liryczne, westchnieniowe ścieżki – powiadał. – Liczą się autostrady. Nie doczekał budowy tych autostrad sztuki. Zmarł 12 lutego 1980 roku. Jeden z krytyków, wspominając go, pisał: „Był apodyktyczny, przepełniony różnymi ideami, drażniący i uwielbiany, osiągając za życia status człowieka legendy. Przede wszystkim więc był niezbędny”.

Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: katalogi aukcyjne, Galeria BWA Olsztyn, Muzeum Okręgowe w Pleszewie,
Wykorzystano: Bożena Kowalska, „Bogusz – artysta i animator”, Pleszew 2007.
Marian Bogusz 1920-1980. Wystawa monograficzna, Poznań 1982.