Henryk Tomaszewski – guru kilku pokoleń artystów. Nazywali go królem Henrykiem I albo Heniem. W tym ostatnim pieszczotliwym określeniu zawierały się miłość, uwielbienie, respekt. My wszyscy jesteśmy z Henia  – mówili...

Niewiarygodnie dowcipny, nie przebierał w słowach. Bywał dosadny, co w niczym nie ujmowało mu klasy. Światowy rozgłos zyskał, gdy w 1952 roku objął atelier plakatu warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Stworzył pracownię-mit, obleganą przez młodych z całego świata, pragnących choćby przez kilka miesięcy odbyć staż pod okiem mistrza.

Tomaszewski znany był z niekonwencjonalnych metod nauczania. Niekiedy przypominało to happeningi, innym razem – testy na IQ. Odgrywał różne scenki, opowiadał anegdoty albo nic nie mówił i odstawiał pantomimę.
Kłopoty z kręgosłupem sprawiły, że mocno się zgarbił. Mimo to potrafił paść na kolana i w takiej pozycji robić korekty. Zawsze szkicował tradycyjnym ołówkiem. Kiedyś jeden ze studentów przywiózł mu z wojaży zagraniczne cudo, wynalazek zwany rapidografem. Henio zaczął rysować nowym narzędziem, lecz szło mu fatalnie. Starannie zakręcił rapidograf, z niejakim obrzydzeniem odłożył i powrócił do ołówka. Jak zwykle, na klęczkach.

Za swój obowiązek wobec podopiecznych uważał punktualność. Na uczelni pojawiał się pierwszy, nie uznawał „kwadransa akademickiego”. Z czasem żaden student nie ośmielał się spóźnić – było mu głupio wobec profesora. Zadawał wychowankom abstrakcyjne tematy, np. przedstawienie uczuć. Rzecz niezwykła w czasach, gdy motywem przewodnim były rocznice, obchody, filmy i cyrk. Uczył też sprawiedliwości i odwagi. Do legendy przeszła jego reakcja na lizusowską, propartyjną postawę pedagoga nazwiskiem Damski, który w 1968 roku wypowiedział się przeciwko studenckiemu zrywowi. „Różne ch… widziałem, ale damskiego – pierwszy raz”, zareagował Tomaszewski, po czym opuścił salę obrad.

Gdy w 1985 roku przechodził na emeryturę, ze świata zjechały rzesze jego ex-studentów. Pożegnalna feta odbyła się w hollywoodzkim stylu. Kulminacyjnym punktem było odciśnięcie w gipsowej płycie dłoni i stóp mistrza. Dowód,  że uznano go za równego gwiazdorom.


Mowa ciał i plakatów

„Boże, ten człowiek jest geniuszem!” – wykrzyknął Rosław Szaybo na widok plakatu do wystawy Henry’ego Moore’a. Był rok 1959, dwa lata po odwilży. Ułożenie nazwiska rzeźbiarza z pięciu niby-koślawych liter wydawało się bezczelnością. Albo rewolucją. Nie pierwszą i nie ostatnią w dorobku Henryka Tomaszewskiego. Potem szokował wielokrotnie dowcipem, trafnym skrótem myślowym i… brakiem komercyjnego podejścia do swych prac.

Przez całe życie gardził wystawami własnych dokonań. Dopiero tuż przed osiemdziesiątką miał pierwszą w Polsce retrospektywę. Tylko dlatego, że udało się przenieść pokaz z Berlina do Poznania. I to po dwóch latach zabiegów! Miał to być przegląd wszystkich prac. Niedoczekanie. Autor ocenzurował własny dorobek. Z ponad dwustu plakatów pozwolił eksponować zaledwie jedną trzecią. A z Tomaszewskim nie było dyskusji.

Niechętnie godził się też na wystawy zagraniczne. Jednak pod koniec lat 70. przyjął zaproszenie do Ameryki. Tu szkopuł: jak większość z jego generacji, nie uczył się angielskiego, za to mówił po niemiecku i francusku. Toteż odautorski komentarz zastąpił gestami i mimiką, a w tle leciały slajdy. Po zakończonej prezentacji widzowie podchodzili do niego i aby wyrazić swój podziw – głaskali go po ramieniu, ściskali, obejmowali. Podobnie jak prelegent, użyli mowy ciała.

Skarb najpiękniejszy

Kto znał Tomaszewskiego bliżej, wiedział,  że w jego prywatnym życiu najważniejsze miejsce zajmowała „Tesulka”. Czyli Teresa Pągowska, malarka. Wzięli ślub w latach 60. Odbił ją poznańskiemu malarzowi i pedagogowi Stanisławowi Teisseyre’owi. Małżeński duet Tomaszewski/Pągowska przeszedł do legendy warszawskiej bohemy. Byli nietypowi. Nie konkurowali ze sobą, lecz współpracowali. Inspirowali się wzajemnie. Można było im pozazdrościć: urodziwi, utalentowani, wyróżniający się na socjalistycznym tle klasą i szerokim, pańskim stylem życia. Do ostatnich dni zakochani w sobie.


On przystojny, z wysokim czołem i charakterystycznymi, uniesionymi do góry krzaczastymi brwiami. Arbiter luzackiej elegancji: zamszowe buty, dżinsy, golfy. Starszy od Teresy o 12 lat, więc także trochę jej opiekun. O jej urodzie i superzgrabnych nogach krążyły legendy. Andrzej Wajda ze studenckich plenerów zachował wspomnienie jej olśniewających kończyn, do czego przyznał się w katalogowym wstępie!

Często przechodzę w pobliżu ich warszawskiego domu przy ulicy Jazgarzewskiej. Mimowolnie wracam pamięcią do sytuacji, w jakich uczestniczyłam. Teresa z nieodłącznym papierosem zaprasza do atelier, żeby pogadać o najnowszych obrazach; Henryk po powitaniu wycofuje się do innego pomieszczenia, nie narzucając własnej obecności. Wyjątkowa kultura współbycia dwojga artystów! I szacunek dla potrzeb drugiego.

Mieli osobne pracownie. Ustalili, że bez zaproszenia nie wchodzą do siebie. Natomiast do ich domowego rytuału należały wieczorne spotkania. Zazwyczaj późno, niemal nocą.  Potem siedzieli i gadali do rana. Obydwoje tworzyli w samotności, dopiero pod koniec zapraszali się na konsultacje. Henryk często nie wytrzymywał, wzywał żonę jak do pożaru: „Powiedz natychmiast! Tu są trzy projekty, który podoba ci się najbardziej?”.

Ona odwrotnie. Mężowi nie wolno było wchodzić, zanim nie uznała obrazu za skończony. Albo gdy miała z płótnem jakiś problem. Wtedy on upierał się, żeby obejrzeć jak najwięcej prac Teresy, nie tylko te „z problemem”. Czasem padały miażdżące konstatacje: „To możesz zdjąć ze sztalugi, tu jeszcze nic się nie dzieje”. Pągowską ogarniała rozpacz. Kłóciła się straszliwie, ale – jak przyznawała – racja zawsze była po jego stronie.


Pomimo zamkniętych drzwi pracowni,  Teresa dostawała liczne dowody mężowskiego uczucia. Na piśmie. Rano zastawała przypięte do drzwi karteczki. Pokazywała mi niektóre. „Proszę nie otwierać. Pokój pełen miłości do T”, głosiła jedna. Albo „T. skarbie najpiękniejszy, dzień dobry. Ja dzień dobry chcę być”. Takich liścików były setki. Wszystkie wykaligrafowane pięknym ręcznym pismem.

Czy w sztuce Pągowskiej można odnaleźć wpływy plakatów Tomaszewskiego? Oczywiście! Jego zasługą było oczyszczanie obrazów z wszelkiego nadmiaru. „Zanim poznałam Henryka, używałam więcej farby” – przyznawała malarka. To on naprowadził ją na trop malowania bezpośrednio na płótnie, bez białego gruntu. A w drugą stronę?

Kawałek Pągowskiej widać w plakacie do wystawy „Ars Erotica” (łabędź z frywolnie rozchylonymi kobiecymi nóżkami zamiast skrzydeł). Hołdem złożonym jej wdziękom jest plakat do „Manekinów”: zgrabna kobieca noga w wyjściowej pończoszce i dłoń w eleganckiej czarnej rękawiczce. Bywało dosadniej. Damski pantofelek, anonsujący ekspozycję obrazów Teresy Pągowskiej, każdemu kojarzył się z… no, z najbardziej intymnym detalem jej ciała. „Love”, słynny plakat zapowiadający indywidualny pokaz Tomaszewskiego w amsterdamskim Stedelijk Museum (1991) traktuje o miłości w ogóle.

Pomysł wyszedł od popularnych stickersów, na których wyraz „love” zastępuje serduszko. Artysta zamienił litery słowa „love” w formy dwuznaczne, nasuwające erotyczne skojarzenia („o” jak dziurka, „v” jak damski trójkącik).  Bo na twórczość Tomaszewskiego po prostu wpływała bliskość żony.

Anioł śmierci

Czy tak wybitna para nie myślała o tym, żeby wyrwać się z socjalistycznej biedy, gdzieś na Zachód? Pągowska o tym marzyła, Henryk nie chciał nawet słuchać. Był do szpiku kości warszawiakiem. W żadnym innym mieście nie czułby się sobą ani nie znalazłby impulsów twórczych. Teresa wiedziała o tym. Podróżowała dużo więcej niż mąż. Kiedyś zabrała ze sobą Henryka. Błagała go: „Nie musimy zostawać na całe życie. Posiedźmy dwa lata – za grosze dają nam urządzone mieszkanie i dwie pracownie”. Tomaszewski odmówił. Początkowo rozżalona, po latach Pągowska przyznała, że wyjazd byłby błędem. 

Teresa Pągowska zmarła ponad trzy lata temu. Nagle. W domu, pod XVIII-wieczną rzeźbą anioła, który czuwał nad domownikami z podestu schodów. W ułamek sekundy jej życie przerwał atak serca. Niektórzy uważają, że to właśnie był prezent od losu – przeciwieństwo długoletniego odchodzenia Henryka Tomaszewskiego. Pochowała go półtora roku wcześniej. Długo sama nie była.


Tekst: Monika Małkowska
Fotografie: Archiwum Henryka Tomaszewskiego  – dzięki uprzejmości Filipa Pągowskiego,  Polish Posters Shop/www.polishposter.com, Galeria Plakatu w BUW/www.poster.pl, Galeria Grafiki i Plakatu/www.galeriagrafikiiplakatu.pl, EAST NEWS

reklama