Gdy Grzegorz miał piętnaście lat, stara ciotka obiecała mu gospodarstwo z młynem i tartakiem wodnym w zamian za opiekę. Odmówił. Wiadomo, chłopaki w tym wieku mają inne sprawy na głowie.

Od tamtej pory minęło wiele lat, a Grzegorz zupełnie inaczej zaczął patrzeć na świat i wizja własnego młyna wciąż nie dawała mu spokoju. Świeżo poślubiona żona a także teściowie traktowali to jak niegroźną mrzonkę młodego idealisty. Po dwudziestu latach udało mu się znaleźć coś, co odpowiadałoby z grubsza „utraconemu rajowi” z dzieciństwa. Odpowiadałoby, gdyby istniało. Bo czy dziewiętnaście hektarów mazurskich ugorów, pokrzyw i mokradeł z ruiną wodnego młyna przy rzeczce Poburzance można traktować jak rajską krainę?

Tego dnia tylko Grzegorz dostrzegł drzemiący w tym miejscu potencjał i postanowił stanąć do przetargu o ziemię. Reszta rodziny otrząsając z płaszczy krople deszczu i opędzając się od chmar komarów, ruszyła przeczesywać okolicę w poszukiwaniu bardziej cywilizowanej działki. Taki był początek długiej drogi do własnego domu. Każdy, kto trafiał nad Poburzankę, uważał, że to fatalny wybór, zrujnowane siedlisko zagubione wśród lasów i wzgórz.

Grzegorz wygrał przetarg i - mimo nieustającego sprzeciwu żony - zaczął szykować dla nich rodzinne gniazdko. Beata postawiła jeden warunek, że Grzegorz nigdy nie zostawi jej samej na noc “w miejscu, gdzie wyją wilki i na pewno straszy”. Oboje też martwili się o edukację synów. Grzegorz pocieszał się wtedy, że współczesny świat to globalna wioska, która daje podobne szanse chłopcom z mazurskiej wsi, jak i z przedmieść Nowego Jorku. Trzeba tylko chcieć je wykorzystać. W tym przypadku teoria sprawdziła się w stu procentach. Dziś najstarszy syn studiuje biznes rynku sztuki w Wenecji. Wiadomo, kto w tej kwestii miał rację.

Budowa domu przeciągała się, bo pieniądze ze sprzedaży mieszkania w Ostródzie, niewielki kredyt i jedna pensja ledwo starczyłyby na projekt w lokalnym biurze architektonicznym. Właściciele projektowali więc sami, próbując pogodzić dwie sprzeczne koncepcje estetyczne: modernistyczną żony Beaty z wiejsko-przaśną Grzegorza. Osiągnęli kompromis i dziś siedlisko składa się domu, młyna, stodoły połączonej ze stajnią, sieciarni i ruskiej bani. Całość, choć budowana od podstaw - lecz z miejscowych materiałów - wygląda na wiekową.

Część podwórza wyłożona jest brukiem, jak w tradycyjnych zabudowaniach rzemieślniczych Prus Wschodnich. Siedlisko zyskało nazwę Stary Młyn i jest po prostu wygodnym, rodzinnym domem z częścią przeznaczoną dla gości. Drewniane koło wodne słychać tu z każdego miejsca. Skrzypią też drewniane podłogi. - To taka wiejska muzyka – śmieje się Grzegorz.

Właściciele mają pyszną wodę z własnego ujęcia, warzywa z ogródka, wino i nalewki na miodzie, a miód, a jakże - z własnej pasieki. Można tu jeździć konno, łowić trocie i pstrągi potokowe, biegać z psami i łasić się do kotów. Można pływać łódką i jeździć na rowerach, ale najmilej jest siedzieć na ganku i patrzeć. Po stawie pływają dzikie kaczki, brodzą żurawie i czaple. Czasem pod obejście podchodzą dziki, sarny i lisy, a bywa, że jelenie i wydry. Jest pięknie i dziko. Grzegorz wie, że dobrze zrobił, upierając się kiedyś przy tym miejscu. Po prostu chciał swojej rodzinie dać to, co najpiękniejsze.


Tekst i stylizacja: Anna Tyślerowicz
Fotografie: Rafał Lipski

reklama