Ten dom miał pasować do najbliższego sąsiada – do lasu. Dlatego został zrobiony z modrzewia. Teraz, gdy tylko wyjdzie słońce, pięknie pachnie żywicą.

Beata i Krzysztof Jordanek kochają podróże. Przyciągają ich Hiszpania, Grecja, Chorwacja, słoneczne kolory, których ciepło nosi się w sobie przez cały rok. Cieszą się z mieszkania, gotowania, pływania na desce. Od dawna marzyli o wolności, jaką daje życie na wsi, ale też o spokoju, zieleni, ogródku z własnymi ziołami, ogórkami i pomidorami. Nawet zwierzaki nazwali jak bohaterki słynnego filmu Ridleya Scotta, które ruszają w drogę, by zmienić swoje poukładane życie w wyprawę pełną przygód. Telma to ukochana bokserka, a Luiza – kotka, która chadza własnymi ścieżkami.

A więc przeprowadzka z Wrocławia! Kupili ziemię w wiosce Ligota Piękna – szczere pole pod lasem. O pomoc w zaprojektowaniu domu poprosili Anię Mikołajczak, zaprzyjaźnioną architektkę z wrocławskiej pracowni S+M. Przyjechała z mężem, też architektem, popatrzyli, gdzie wschodzi i zachodzi słońce, i zaproponowali dom w stylu północnym. Nowoczesny, ale obłożony modrzewiem, z dwoma tarasami, rozsuwaną szklaną ścianą, która sprawia, że zieleń dosłownie wdziera się do salonu. Takie szaleństwo ożywiające skandynawską prostotę i surowość.

– Chcieliśmy mieć drewno, żeby pasowało do naszego najbliższego sąsiada, czyli lasu – mówi Krzysztof. – No i koniecznie modrzew, bo pięknie się starzeje. Jest smolny, odporny na deszcz. Gdy błyśnie słońce, nagrzewa się. Ale nie parzy jak kamień, tylko promieniuje delikatnym ciepłem i pachnie żywicą.

Zasiadają więc od wczesnej wiosny do późnej jesieni na tarasie południowym, a latem, gdy upał robi się nieznośny – szukają cienia od północy. Od wschodniej strony jest wymarzony jeszcze w miejskich czasach ogródek, w którym ich córeczka, sześcioletnia Hania, zrywa pachnące truskawki, pomidory i młodziutkie ogórki. Jesienią zaczyna się owocowy raj, na wyciągnięcie ręki są grusza, śliwa i jabłonka. O rośliny dba Beata. – Nigdy się tego nie uczyła, jest anglistką. Po prostu na wsi okazało się, że wszystko, co posadziła, pięknie rośnie – mówi z dumą Krzysztof. Jego specjalnością z kolei są kolory.

– Zawsze lubiłem zabawę odcieniami, fakturami, zestawianie nowego ze starym – wspomina. I chociaż jako młody chłopak wybrał zawód rehabilitanta, dość daleko od niego odszedł. – Marzył mi się własny biznes, ale taki, który można budować przez lata. Żeby moda na to, co zrobię, nie przeminęła, co najwyżej zmieniała się. Pomógł mu przypadek i przyjaciel, malarz Rafał Chojnowski, z którym razem chodzili jeszcze do liceum. Wspólnie wymyślili Fox-Dekorator, firmę, która zajmuje się farbami i tynkami do efektów specjalnych.

Nic dziwnego, że urządzaniem domu zajął się Krzysztof. Do salonu wybrał kolor eksperymentalny: czerwony pieprz. Czerwień jest kontrowersyjna, pobudzająca, wyzwala silne emocje. – Na nas działa doskonale, dodaje wszystkim energii – śmieje się. W bibliotece – czekolada z odrobiną śliwki i szczyptą miki. „Gorzki” odcień uspokaja, wycisza, Krzysztof mówi, że dobrze mu się tu czyta. Za to w pogodny dzień, gdy przez okno zwane wykrzyknikiem wpadnie słońce, ściany lśnią delikatnym blaskiem. Mocne kolory równoważy kuchnia. Tu tynki udają beton. Jest surowy, industrialny, ale łatwo go oswoić zielenią ziół i ciepłym odcieniem olchowego drewna, z którego stolarz zrobił meble (wymyślił je gospodarz).

To miejsce w sam raz na wielkie rodzinne gotowanie. – Naszą specjalnością jest… – zastanawia się Krzysztof – generalnie wszystko, co można upichcić w pół godziny. Ostatnio zajadaliśmy się łososiem w pomarańczowym sosie. Przepis? Proszę. Obrumieniamy niewielkie paski ryby na sklarowanym maśle z dwóch stron. Gdy staną się złociste, zalewamy sokiem z pomarańczy, solimy, odparowujemy, na koniec posypujemy odrobiną startej skórki i czerwonym pieprzem. Czas? Siedem minut. Do tego sałata z kozim serem. Pyszne.

Prawdziwym majstersztykiem są stiuki w łazience, nazywane tadelakt (słowo to po arabsku oznacza „wcierać”). Dawno temu w okolicach Marrakeszu uszczelniano nimi ogromne pojemniki na wodę. Najpierw nakładano zaprawę wapienną z marmurowym proszkiem (czasem także popiołem i gliną), potem wcierano oliwę z oliwek lub mydło, na koniec gładzono półszlachetnymi kamieniami. Na wierzchu tworzył się spiek przypominający szkliwo na wypalanej glinie. – W Maroku tadelakt znowu wrócił do łask, wciąż w taki sposób powstają ściany i podłogi w łaźniach – mówi Krzysztof. – Odgrzebano go niedawno, podobnie jak inne tradycyjne techniki dekoratorskie: temperową, jajeczną, na oleju lnianym. Tynki są naturalne, a przy tym bardzo trwałe.

U Krzysztofa w łazience ściany wyglądają niesamowicie, mają głębię, przypominają satynę. Aż chce się je dotknąć ręką, poczuć pod palcami, pogładzić. Nic dziwnego, słowo tadelakt po arabsku oznacza też „pieścić”.

Tekst: Anna Ozdowska
Fotografie i stylizacja: Joanna Siedlar

reklama