O czym marzy narciarz po zejściu ze stoku? O saunie, smacznej kolacji i wygodnym łóżku. A jeśli jeszcze z tarasu może podziwiać góry, które rano pokonał na dwóch deskach, jest w siódmym niebie.

Virginie, sama też narciarka, świetnie zdawała sobie sprawę, co jest ważne dla narciarza. Energiczna, z głową pełną pomysłów, zawsze miała smykałkę do interesów (ostatnio sprawdzała się jako dyrektor marketingu firmy Guerlain). Więc kiedy przejęła po ojcu trzypiętrowy dom w Chamonix (po sto osiemdziesiąt metrów na każdym poziomie), postanowiła urządzić w nim górski pensjonat. Strome zbocza, barokowa kapliczka przy wydeptanej przez kozice ścieżce i Mont Blanc na wyciągnięcie ręki. W takim miejscu sukces był gwarantowany! 

W okolicy Virginie okrzyknięto „awangardową oberżystką”. Raz, bo tak sprawnie i szybko uporała się z remontem, że sąsiedzi przyzwyczajeni do wolnego rytmu dnia nie mogli nadziwić się jej operatywności. Dwa, bo dom, z zewnątrz tradycyjny, przerobiony ze stodoły, krył wszystko, o czym może marzyć najbardziej wymagający gość hotelowy. 

Więc przede wszystkim świetną restaurację. Specjały „Stodoły na wzgórzu” (jak okoliczni mieszkańcy nazywają pensjonat) słyną na całe Chamonix, a smakowite kolacje przyciągają nie tylko tych, którym Virginie wynajmuje pokoje. Gdy ją odwiedziłam, szef kuchni zaproponował przystawkę z karczochów, bajeczną tartę z pomidorami i choucroute, czyli bigos po francusku. Wieczorem zaś czekali już przystojny masażysta i kosmetyczka – na parterze architekt, Bernard Ferrari, zaprojektował bowiem spa (latem organizowane są tu warsztaty jogi). A że jedna ze ścian jest tam całkowicie przeszklona i roztacza się z niej przepiękny widok na góry, kąpiąc się w basenie, miałam wrażenie, jakbym pływała pośród ośnieżonych szczytów i kłębiastych chmur.


Żeby powstał taki zakątek, Virginie wiele zburzyła, przerobiła i rozbudowała. Zamawiała i sprowadzała. Pertraktowała i wymieniała. Chodziło o to, by dom stapiał się z krajobrazem, a wnętrza były jakby jego przedłużeniem. Stąd tyle drewna, kamienia (granitu z Mont Blanc), okien od podłogi do sufitu. Stąd naturalne kolory. Surowym wnętrzom dodała przytulne tkaniny, jak len, tweedy, welury, kaszmiry. Gdziekolwiek się obejrzymy, wełniane pledy i poduchy – Virginie specjalnie porozrzucała je po salonie, żeby zwabić gości przed kominek. Większość mebli wymyśliła sama, Bernard je narysował, a lokalni rzemieślnicy dopełnili dzieła – praca tak bardzo ich wciągnęła, że nie tylko skrzętnie realizowali projekty architekta, ale proponowali też własne szkice. Kufry wzorowane na XIX-wiecznych skrzyniach na wyprawę to ich dzieło, od początku do końca.

Raczymy się vin brulé, gdy schodzą się pierwsi goście. – O, Państwo z Mila – wita ich Virginie. – Dobry wieczór, my z Flavi – przedstawiają się inni. Spoglądam pytająco. – Każdy pokój nosi regionalne imię: Flore, Iné. Czasem zapominam nazwiska stałych bywalców pensjonatu, ale pokoju, w którym zwykle mieszkają – nigdy. I dla mnie pozostają Państwem Flavia lub małżeństwem Mila – śmieje się.


Tekst i stylizacja: Cantal Goya
Tłumaczenie: Anna Smoleńska
Fotografie: Frederic Ducout/Living Inside

reklama