Jakim cudem na dachu leży mnich z mniszką, a brodzik zamienił się w stół? Gdzie jest najlepsza cebula i kto robi najsmaczniejszy miód? O nowoczesnym domu w starym Kazimierzu opowiada Ewa Kuryłowicz.

Dom rodziny Kuryłowiczów – bo taki napis ma na furtce małżeństwo znanych warszawskich architektów – zwraca uwagę w dumnym z tradycji Kazimierzu. Wysoki, awangardowy. Zbyt awangardowy – mówią niektórzy. Kontrowersje wzbudzał jeszcze zanim wbito w ziemię pierwszą łopatę, bo był o pół metra wyższy, niż pozwalał plan zagospodarowania. Architekci nie chcieli jednak ulec konserwatorowi i spłaszczyć dachu, bo źle by wyglądał. Czekali więc, aż zmienią się przepisy. Bagatela, kilka lat. Potem i tak rozpętała się burza. – Odważnie się z nią zmierzyliśmy – mówi Ewa Kuryłowicz. – Staraliśmy się, by nasz dom miał wiele cech tutejszej architektury.

Najpierw patrzyli, jak w tej pagórkowatej okolicy dawniej budowano. Kiedyś dla ludzi było oczywiste, że Kazimierz dwa razy do roku nawiedzają powodzie i jakoś umieli się z Wisłą ułożyć. Zbudowali więc dom prostopadle do skarpy, z charakterystyczną przyporą. Żeby woda go opływała. Drugi podpatrzony pomysł – schody przyczepione do ścian. – Bardzo kazimierskie jest bieganie po tych schodach w górę i w dół – śmieje się pani Ewa.

Wreszcie materiały, też tradycyjne. Kamień, ceglana dachówka, drewno, bruk. Ściany to wapienny łupek z pobliskich kamieniołomów w Bochotnicy. – Budowa trwała dwa lata. Długo, bo teraz wszyscy idą na łatwiznę i ściany po prostu okładają kamieniem, a nasze są z niego wymurowane, szerokie na 80 centymetrów. Nawet dla fachowców zadanie nie było łatwe, to jubilerska robota. Wykonawca narzekał, że co któryś się nauczył, zaraz uciekał do Irlandii, bo tam były wtedy lepsze dniówki. Tylko kilka ścian jest betonowych, trzymają konstrukcję, inaczej wszystko zjechałoby z góry z pierwszym deszczem.

Do dziś wspominają przygodę z kamieniarzami. Trudno było wyciąć łupek w łazience tak, żeby w brodziku spływała woda. Udało się dopiero za trzecim razem. A architekci zostali z dwiema kamiennymi płytami. Co z nimi zrobić? Wyrzucić przecież szkoda. – Pasują w sam raz na nagrobki, i kolor, i rozmiar – wpadli w wisielczy nastrój. – Albo na blaty stolików – rzucili pomysł. Ślusarz dorobił nóżki i gotowe. Jako meble wyglądają doskonale w towarzystwie dizajnerskich foteli Unopiu. – Siadamy sobie na tarasie, rozpalamy ogień w naszym palenisku wzorowanym na marokańskim kociołku (doskonały patent – zachęca pani Ewa – bo wiatr nie gasi płomieni, a stal w chłodne wieczory promieniuje ciepłem) i jest cudnie. Kamiennych stolików przynajmniej nie porwie wichura.
 


Dach zaprojektowali dwuspadowy, z ceglanych dachówek zwanych mnich i mniszka. Układano je przed wiekami parami: wklęsła mniszka, a na niej wypukły mnich. – Jak w Klasztorze Franciszkanów Reformatów na Plebaniej Górze. Szukaliśmy dachówki rozbiórkowej, spatynowanej przez czas, ale się nie udało. Zamówiliśmy więc francuską, z nową patyną, trudno.

Drewno na elewacjach jest sosnowe, jak to w Kazimierzu. Nadali mu tylko mahoniowy odcień, żeby pasowało do ogrodu. Ten z kolei musiał być bezobsługowy, ale kolorowy. – Żeby nie trzeba było ciągle kosić – zastrzega pani Ewa. A więc drzewa, które rosły tu od lat, a do tego krzewy. Tak dobrane, żeby barwnymi gałązkami zachwycały o każdej porze roku. Zaprojektowała go Urszula Maciejewska, konserwator parku w Łazienkach Królewskich. Bruk przebył tę samą drogę, którą rodzina Kuryłowiczów pokonuje, gdy chce spędzić czas w swoim wymarzonym domu – 130 kilometrów. To nie pierwsze lepsze kamienie, ale z alei Jana Pawła II w stolicy. Podczas remontu wymieniano bruk pod jezdniami na nowy i architekci po prostu odkupili ten stary. Ułożony na ścieżkach pasuje jak ulał do kazimierskich klimatów.

Niesamowite wrażenie robi salon – wysoki na sześć metrów, jak zbocze wąwozu, z którego wyrasta dom. W nim olbrzymi kominek. – Wymyśliliśmy go razem z Krystyną Kaszubą-Wacławek, która wypaliła też kafle. Trzeba mistrza, żeby wymieszać różne farby i szkliwa, i osiągnąć taki odcień – mówi z podziwem Ewa Kuryłowicz. – Ta czerwień tak mi się spodobała, że kafle zamówiłam też do kuchni. Nawet meble zaprojektowaliśmy pod te kafle. Mam w związku z tym trochę za wysoko do górnych szafek, ale co tam.

Oboje z zapałem gotują, w Warszawie, zapracowani, nie mają raczej okazji. – Nie jesteśmy może specjalnie kunsztowni, ale za to dietetyczni. Pięć przemian, dużo jarzyn, ryb, kurczaków. – Uwielbiam targ warzywny w Kazimierzu, we wtorki i piątki – rozmarza się na myśl o kuchni. – Wokół jest żyzna ziemia, rodzi wspaniałe winogrona, morele, śliwki. A cebula? Nie ma sobie równej, pyszna, słodka cukrówka. Genialny miód robi pan Wolny z ulicy Szkolnej, tu w pobliżu. Kiedyś był geodetą, ale nauczył się pszczelarstwa.

Pytam o ulubione kąty. No więc salon. Kuchnia. Biblioteka. Jest też przeszklona kurza stopka – wieża z widokiem na strumień i dolinę (pan Stefan lubi biegać po okolicy, pani Ewa maszeruje z kijkami, a sąsiedzi pytają ze śmiechem, gdzie zgubiła narty). I sypialnia, do której pierwsze zagląda słońce. Właściwie wszystkie kąty są ulubione. Brakuje tylko czasu, żeby częściej całą rodziną przyjeżdżać do Kazimierza. Ostatnio wpadli na Nowy Rok. Był syn, drugi dał wnuczkę. Wynajęli sanie i pognali kuligiem do Męćmierza.

Tekst: Anna Ozdowska
Stylizacja i fotografie: Joanna Siedlar

reklama