Urządzanie tego domu przypominało pracę na poligonie doświadczalnym.

Magda wszystko wymyśliła tu sama: tapetę z dziecięcych rysunków, ulepioną wannę i podłogę, która zapamiętuje kroki.

Rysowanie nie („czasem jako kilkulatka rysowałam, ale raczej takie dziecięce bohomazy”), malowanie, szkicowanie – odpada, a architektura nigdy Magdy nie interesowała. Niewiele wskazywało na to, że kiedyś zostanie projektantką.
Aż zamieszkała w willi pierwszej architektki Szczecina, pani Heleny Kurcyusz. Ta prężna dama, której mocno leżało na sercu kulturalne życie miasta, współtwórczyni legendarnego Klubu 13 Muz, gdzie spotykali się i „knuli” pisarze, plastycy, aktorzy, muzycy, chętnie przygarniała artystyczne dusze – najczęściej studentów architektury. – Pani Helena dzwoneczkiem wzywała nas na herbatę i godzinami rozmawialiśmy o sztuce. Trudno było nie przesiąknąć artystyczną atmosferą. Efekt był taki, że ja, licealistka uczyłam się od studentów i... wylądowałam na architekturze – wspomina.

Po studiach Magda pracowała w kilku firmach projektowych. Nigdzie nie zagrzała jednak miejsca na dłużej. Biurowa dyscyplina jakoś nie pasowała do jej temperamentu, nie mogła też projektować tego, co lubi. Kiedyś znajomy poprosił, żeby pomogła urządzić mu dom. Wyszło tak dobrze, że zaczęli zgłaszać się kolejni. Ona wciąż jednak wahała się, czy na dobre zająć się projektowaniem. W tym samym czasie wraz z mężem postanowili przeprowadzić się na przedmieścia Wrocławia. – Miałam sporo czasu na urządzanie i myślenie o tym, co dla mnie ważne, co mi się podoba.

Dom stał się poligonem dla eksperymentów z materiałami i kolorem – tłumaczy. Odkryła, że nie lubi przegród, ograniczeń, barier i dlatego jej schody nie mają poręczy, właz dachu jest z pleksi, a jedna ze ścianek wanny to szyba okna wychodzącego na taras.

Magda projektuje tak, by płynnie łączyć to, co na zewnątrz, z tym, co w środku. Najchętniej otworzyłaby cały dom, bo tak spragniona jest światła. Ma okna od sufitu do podłogi, a pomiędzy werandą i salonową posadzką, tam, gdzie inni wstawiają kaloryfery, zrobiła wyżłobienia na przywożone z podróży kamienie i piasek. Oprócz dziesiątek magnesów na lodówkę to jedyne pamiątki z wypraw w dalekie kraje.

Okazało się, że bardzo lubi też żywicę. Sto metrów betonowej posadzki wycyklinowała, a potem wylała na nią żywicę. – Po pierwszej imprezie córki, kiedy przez dom przemaszerowały szpilki i koturny, na podłodze pojawiły się dziwne formy i wgniecenia. Wtedy naprawdę spodobał mi się pomysł żywicznej podłogi, bo lubię, jak zostają po nas ślady. Na przykład wytarta ścieżka na korytarzu, która pokazuje, którędy chodzimy – opowiada właścicielka. Z żywicy zrobiła też wannę. Za to meble schodzą u Magdy na drugi plan – w jej domu mają nie przeszkadzać rodzinnej twórczości. – Nie wybieram ludziom obrazków, nie wieszam firanek, nie kupuję poduszek. Wolę, żeby każdy urządził się sam. Ja przygotowuję tylko tło, a potem pomagam poukładać rzeczy, żeby wszystko grało – tłumaczy.

Sama z mebli ma tylko te niezbędne. Sercem domu jest kanapa oraz ogromny stół kolonialny, który jak trzeba zmieści nawet dwadzieścia osób. Resztę miejsca oddała we władanie rodzinie. Wszystkie zdjęcia, oprócz fotografii Fridy, oraz rysunki to popisy domowników. Na ścianie przy stole, która ciągle się brudziła, a której nikomu nie chciało się co miesiąc malować, wylądowało zdjęcie dzieci zabezpieczone pleksi. Kuchenne „kafelki” Magda zrobiła z rysunków trzech córek, które kreśliły jako pięciolatki. Lampy to z kolei popis całej rodziny. Każdy pomalował swoją.
Gdy odwiedziłam dom Magdy Dutkiewicz, od razu wiedziałam, kto tu mieszka: szczęśliwa rodzina z ogromnym poczuciem humoru. Tyle śladów po sobie zostawili.

Tekst: Sylwia Urbańska
Fotografie i stylizacja: Joanna Siedlar

reklama