Raz pachnie piernikowym ciastem i świeżym praniem, innym razem obok garnków w kuchennym zlewie moczą się pędzle.

Kasia Stanny przyznaje, że na klimat jej żoliborskiego domu wpływ ma kilka miejsc, z którymi wiążą się miłe wspomnienia. Malownicza chałupa w Krasnobrodzie – tam jeździ na warsztaty ilustratorów, pałac w Radziejowicach, gdzie spędzała wakacje z rodzicami-artystami (Teresą Wilbik-Stanny i Januszem Stanny) i francuskie domy przyjaciół, które odwiedza w wolnych chwilach. A że przy okazji tę malarkę, fotografkę, graficzkę i projektantkę biżuterii fascynuje kultura łowicka, jej dom przypomina trochę skansen, trochę pałac.

Parter przedwojennej willi należy do rodziny Stannych od końca lat siedemdziesiątych, ale tylko w teorii. – Skomplikowana sytuacja prawna sprawiła, że jak u siebie poczuliśmy się dopiero po dwudziestu latach, kiedy wyprowadzili się wszyscy lokatorzy – wspomina Kasia.

Początkowo miała tu tylko pracownię. Prócz kilku sztalug i farb po pustych pokojach hulał wiatr. Kasia wpadała na chwilę, by popracować, a potem z ulgą wsiadała na rower i przez park wracała do ciepłego mieszkania rodziców. – Przełom nastąpił, gdy nauczyłam się rozpalać w kaflowym piecu – śmieje się artystka. – Zaczęłam się urządzać, bo przecież trzeba było na czymś usiąść i z czegoś zjeść. Dominowała artystyczna prowizorka i… głośna muzyka lat 70. puszczana z drewnianego adapteru Supraphone.

Wiele się zmieniło, kiedy jednopalnikową płytę, idealną, żeby podgrzać bigos, zamieniła na w pełni wyposażoną kuchnię. Wtedy o pracowni zaczęła myśleć: „dom”. – Chyba potrzebowałam czasu, by miejsce przyzwyczaiło się do mnie, a ja do miejsca – przyznaje Kasia, która teraz nie zmieniłaby adresu na żaden inny. Mieszkanie przez te kilka lat mocno się zmieniło. Dziś częściej pachnie piernikiem niż farbami, które zastąpiły komputer i aparat fotograficzny, ale wciąż zdarza się, że w zlewie obok garnków moczą się pędzle.


Kasia na dniach broni doktoratu z fotografii na Wydziale Grafiki Warszawskiej ASP (jest asystentką w pracowni fotografii profesora Rosława Szaybo). Napisała pracę o wpływie sztuki ludowej na użytkową. Ślady fascynacji tematem widać także w jej domu. Makatki haftowane przez babcię, zasłonki z łowickiej chaty, gliniane naczynia. Często uratowane przez Kasię na sekundę przed unicestwieniem. Kupione raz za 5 zł, innym razem za zwykły uśmiech. Zawsze za to z ogromnym zdziwieniem, na co tej miastowej takie ,,bele co”.

Obok nich stoją prawdziwe rodzinne skarby – dębowa szafa zrobiona przez pradziadka kołodzieja jako wyprawa ślubna babci Anastazji – łowiczanki, albo stary obraz znaleziony na gruzach powojennej Warszawy. Kilkuletni Janusz Stanny przyniósł go do domu wysłany przez matkę po kolanko do pieca. Ponieważ obraz był dziurawy, sam wziął się za renowację. Wiele lat później został profesorem ASP.

– W domu pełnym zakamarków i przedmiotów raz na jakiś czas zmieniam się w Anielcię, by to wszystko odkurzyć – śmieje się Kasia. I wtedy pięknie pachnie miodową pastą do podłóg.

Artystka ma olbrzymi szacunek do przeszłości. Ale sędziwe meble i przedmioty służą jej na co dzień, bo nie wyobraża sobie życia wśród eksponatów. Niedawno przyjaciółka podarowała jej komplet francuskich mebli – kopie ludwików. To one wniosły do wnętrza odrobinę pałacowości. Podobnie jak malowane i rzeźbione łóżka z manufaktury wiedeńskiej, które Kasia kupiła za grosze w żoliborskim sklepie ze staro-ciami. Sprzedawca pozbył się ich z ulgą, bo ponad rok mu zawadzały.

W czasie remontu okazało się też, że sam dom kryje wiele zagadek. Z ziemi wyciągnięto długi, zwierzęcy kieł. Czyżby mamuci? Ogród, oprócz sadzonych przez nią uporczywie hortensji, ciągle jeszcze wydaje plony w postaci skorodowanych carskich kopiejek, które wesoło dzwonią podczas koszenia trawy. Kasia ubolewa tylko, że dom nie jest z gumy. Tyle przecież ma mebli i przedmiotów do odratowania w starych spichlerzach, roztoczańskich i łowickich chatach, tyle cudów kryją francuskie brocante i wiejskie targi...


Tekst i stylizacja: Agnieszka Osak-Rejmer
Fotografie: Sylwester Rejmer

reklama