Magda i Włodek urządzili swój strych w stylu... przejrzystym, z mnóstwem bieli. Czego trzeba więcej, żeby pokazać obrazy i wędrujące po nich słońce?

Siedzisz w miejscu, gdzie krzyżuje się pięć źródeł światła – powiedziała pani domu, zapraszając mnie do kuchennego stołu, żebym doceniła zjawisko. Na co dzień ona zajmuje to krzesło. Idealne światło jest największym atutem tego domu i pracowni. Przy czym mowa nie o lampach, lecz ułożeniu okien, świetlików oraz ich lustrzanych odbić. Światło "chodzi" tu po pokojach i oświetla obrazy. Bo całe wnętrze jest im podporządkowane. To było największym wyzwaniem dla architekta. W tym przypadku – dla pani domu.

Los pod włos

Para doskonała: architektka i malarz. Magda i Włodzimierz Zakrzewscy. Obydwoje konsekwentni, energiczni, całe życie idą na przekór modom i presji rodziny. Włodek odziedziczył malarski talent po ojcu i matce. Z kolei marzeniem Magdy było jak najszybsze wyrwanie się spod matczynej kurateli – gdy tylko mogła, prysnęła na studia architektoniczne do Finlandii. Byli małżeństwem z siedmioletnim stażem i czteroletnim synkiem, gdy wyjechali do USA. Zaraz potem w Polsce wprowadzono stan wojenny. Planowany kilkumiesięczny pobyt przerodził się w dwudziestoletnią emigrację. Kiedy szło nieźle, wrócili do Warszawy, zaalarmowani stanem zdrowia rodziców Włodka. I już zostali.

Handel wymienny

Mieszkanie urządzili w przejrzystym stylu. Dużo bieli, jasna podłoga, tu i ówdzie ogromne lustra, szafy schowane w ścianach. W kuchni gigantyczny stół i wygodny blat do pracy. Akcenty kolorystyczne: obrazy pana domu, książki i kwiaty. – Moją zasadą jest „mniej znaczy więcej” – deklaruje Magda. – W chaosie wizualnym ginę.

Zajmują dwa piętra domu w tzw. Kolonii Staszica. To szczególny zabytek. Warszawskie osiedle powstało w międzywojniu jako pierwszy, eksperymentalny zespół mieszkaniowy. "Pomieszanie fragmentów metropolii z idyllicznym osiedlem podmiejskim", tak określono kolonię w piśmie "Świat" z 1930 roku. Dziś jednorodzinne szeregowce to dla wielu niedościgłe marzenie. Cicha, zielona okolica; domki ciasnawe, ale zmyślnie poprzerabiane. Zakrzewscy wprowadzili się tam pod koniec lat 70. Trafiło im się mieszkanie po wuju Magdy, które – za zgodą konserwatora zabytków – nieco ulepszyli. Wtedy to doszło do międzysąsiedzkiej wymiany: "przehandlowali" ogród i piwnicę za strych i kawałek klatki schodowej. Ale wprowadzone nowatorskie pomysły musiały być kompromisem między ich wyobraźnią a socjalistycznymi wymogami.

Nie po schodowemu

Udało się wyciąć kawałek dachu i wcisnąć tam osłonięty od świata taras – w ciepłe dni nasłoneczniony do tropikalnych temperatur, co posadzone rośliny przyjmują z wdzięcznością. Świetny efekt dało wyburzenie jednej ze ścian między górą a dołem, dzięki czemu czuje się powietrze. Cieszyli się tym do czasu, kiedy synek Zakrzewskich o mało nie zabił przyjaciela domu. Malec dla zabawy cisnął w dół puszkę farby, która o włos minęła głowę gościa. Dziś w miejscu dziury jest gruba na centymetr szyba. Nie do przebicia. Nie ma natomiast śladu po starych schodach. Magda już wtedy miała ich wizję: zygzak stopni, prosta poręcz. Plan tak dalece odbiegał od szablonów, że stary fachura, stolarz złota rączka, któremu powierzono wykonawstwo, stanął okoniem. Wbrew zleceniu zbudował schody tradycyjne. Dlaczego? Bo projekt był zrobiony "nie po schodowemu".



Miłość roślin

Pięć lat temu po raz drugi zrobili remont. Tym razem Magda nie działała w pojedynkę. Zakrzewscy zaangażowali zaprzyjaźnionych architektów ze studia ADD, Piotra Walkowiaka i Annę Bielecką. Najważniejsze znów okazały się schody na piętro. Chcieli, żeby wydawały się niematerialne, zawieszone w powietrzu. Oczywiście białe. I tak właśnie jest. Z profilu widać tylko cienką zygzakowatą kreskę, aż strach wejść. Na szczęście, przy ścianie pnie się poręcz. Także w linii prostej.

Czy cokolwiek zostało ze starego mieszkania? Rośliny! Przeżyły okresy mizerii, remont, kurz, brak wody. Magda twierdzi, że gdy ponownie urządzili się w domu, zielsko "wybuchło". Bez niczego, bez przesadzania. Z miłości do dawnych właścicieli.

Oś północ-południe

Dla malarza najważniejsza jest pracownia. Nieczęsto zdarza się, żeby współtworzyła mieszkanie – jak u Zakrzewskich. Bo u nich atelier wyznacza oś północno-południową domu. Otwarta przestrzeń mierzy 70 metrów, płynnie przechodzi w living room z kanapą, fotelami i telewizorem. Sztalugi zostały ustawione w północnym krańcu pomieszczenia, a część relaksowa – od południa. Granica to regał z książkami, na tyle niski, że nie przeszkadza spacerom światła. Najwięcej dookoła obrazów Włodka. W pracowni, livingu, kuchni, bibliotece.

Wśród dzieł innych autorów najliczniejsze są realistyczno-impresyjne płótna ojca artysty. Dyskretnie, jakby mimochodem, umieszczone zostały obrazy mistrzów: Henryka Stażewskiego, Jana Tarasina, Stefana Gierowskiego. Nie rzucają się też w oczy prace przyjaciół – Tomasza Ciecierskiego, Witolda Masznicza, Krzysztofa Bednarskiego i Pawła Susida. No cóż, w końcu obrazy i światło są w tym domu najważniejsze.

Tekst: Monika Małkowska
Stylizacja: Małgorzata Sałyga
Fotografie: Mariusz Purta
Kontakt z artystą: www.atak.art.pl, www.leguern.pl

reklama