Siedem okien, dwanaścioro drzwi, dwa pokoje, kuchnia, korytarz, łazienka, dziesiątki obrazów. I jeden człowiek, Mariusz Łukasik.

Warszawa, rozorane skrzyżowanie na styku Żoliborza i Bielan. Ostatni punkt chaosu w tej części miasta. Dziura po zbudowanej stacji metra już zasypana. Asfalt wokół archaicznej stacji benzynowej ciągle jednak zerwany. Tramwajowe tory nadal przysypane żwirem. Kilkanaście metrów dalej przedwojenna kamienica. Zieleń, cisza. Kilka metrów w górę, kilkadziesiąt stopni, drzwi i czyste, proste wnętrza. Mieszkanie Mariusza Łukasika.

Rocznik 1953. Grafiki uczył się na warszawskiej ASP u profesora Rudzińskiego; malarstwa i rysunku u Jerzego Tchórzewskiego. Miał dwadzieścia siedem lat, gdy został rysownikiem miasta Norymbergi. Krytycy porównują jego obrazy do alchemicznych traktatów, starożytnych rękopisów, palimpsestów, choć z pozoru dużo w nich codzienności: stary kontakt, plastikowy samolocik, stolarski metr.

Jest letni poranek. Do żoliborskiego mieszkania pcha się słońce odbijane przez białe ściany. Odcienie bieli, szarości, czerni tak jak w jego pracach. Gdzieś między nimi zagubiona mała chłodziarka, prosta kuchenka, nieduże hi-fi. – Najważniejsza jest przestrzeń – mówi Łukasik. – Żadna lodówka czy telewizor nie są warte przestrzeni, którą zajmują.

Trudno mówić o surowości czy ascetyczności tego domu. To raczej zdrowo pojęty minimalizm. Książki: antropologia społeczna, filozofia, religioznawstwo. Tradycyjne wschodnie dywany z ich dyskretnym urokiem. Po co zagracać kuchnię wielką lodówką i wypełniać ją po brzegi jedzeniem, skoro za rogiem jest czynny 24 godziny na dobę sklep, gdzie można kupić tyle, ile właśnie się potrzebuje.

Tymczasem kuchnia to znakomita przestrzeń malarska, zwłaszcza po południu, gdy zmienia się światło, a słońce zagląda do mieszkania przy Gdańskiej od zachodu. Czasem dobrze maluje się w łazience (tu też na szczęście jest okno), czasem w jednym z pokoi. W mieszkaniu Łukasika nie ma sztywnego podziału na część do pracy i do życia. Nie lubi odgradzania malarstwa od tak zwanej codzienności ścianami pracowni. Nie ma łazienki, nie ma kuchni, nie ma salonu, sypialni, korytarza, jest, jak mówi, przestrzeń zintegrowana.

Uczulony na terpentynę maluje akrylami, często na pakowym papierze. Jest czysty, tak jak jego mieszkanie, choć Łukasik nie robi tajemnicy z tego, że „brudna” pracownia jest po prostu gdzie indziej. Żyje skromnie. Dla wielu zbyt skromnie. Nie lubi przedmiotów symbolizujących status społeczny. Cechą społeczną jest, jego zdaniem, właśnie minimalizm. Dom?

– Stałbym się zakładnikiem łatania dachu, ogródkowania... – wylicza artysta. Pocorbousierowska kamienica z 1937 roku wystarcza (choć mieszkanie oczywiście mogłoby być jaśniejsze, większe, wyższe; przestrzeń!). Została zbudowana z szacunkiem dla człowieka. Nie tak jak domy współczesne. Credo, które przyświeca artyście, to aristos: wykorzystaj najlepiej to, co masz do dyspozycji. Siedem okien, dwanaścioro drzwi, pięć przestrzeni ekspozycyjnych, obrazy, człowiek, muzyka.

Łukasik nie tworzy zamkniętej twierdzy. – Lubię jak do mnie zaglądają ludzie, choćby z butelką wina. Moje mieszkanie nie jest amerykańskie ani japońskie; to jest mieszkanie, w którym wiszą obrazy. Wiele moich prac do niego nie pasuje. Burzą koncepcję przestrzeni zintegrowanej, dlatego ich tu nie ma.

Artysta nie jest jednak niewolnikiem stałej kompozycji swoich prac na ścianach mieszkania. Układy się zmieniają, zmieniają się obrazy. – Czasem lubię sam dla siebie powiesić jakiś obraz w zupełnie nowym miejscu. U mnie mieszkanie i obrazy to całość.


Tekst: Tomasz Prange-Barczyński
Stylizacja: Aśka Ciesielska
Fotografie: Daniel Barczyński

reklama