Pierwsza miłość Moniki to jasne kolory. Druga – prowansalskie klimaty. Tak nią zakręciły, że zaczęła robić meble.

reklama

Najpierw jej życiem zawładnęła Bretania, z niesamowitymi kamiennymi domami i uliczkami, z obłędnie wyglądającymi polami karczochów. – Do dziś to mój ulubiony motyw dekoracyjny, poluję na wszelkie okazy, kamienne i drewniane, które rozstawiam po całym domu, choć mąż uważa, że to przedmioty „służące niczemu” – śmieje się Monika. Po Bretanii zwiedzili Lazurowe Wybrzeże, Prowansję, Paryż. Te podróże tylko spotęgowały miłość do mebli i dekoracji noszących ślady wielkiej historii przetaczającej się nad francuskimi pałacami i mieszczańskimi domami.

Przy urządzaniu pierwszego mieszkania Monika postanowiła sprawdzić, czy jej fascynacje da się wykorzystać w praktyce, zwłaszcza że w sklepach nie było nic ciekawego. Zaczęło się szukanie okazji, staroci, wszystkiego, co jest niedrogie, ale rokujące. Któregoś razu oglądali z Przemkiem w internecie amatorsko odnawiane meble, które w dodatku ktoś sprzedawał za niebotyczne ceny. – Twoje są lepsze – ocenił mąż. I nagle wszystko okazało się proste. Od tamtej pory Monika zrobiła kilkadziesiąt mebli, każdy inny, bo ma za dużo pomysłów, żeby się powtarzać.

Gdy kupili dom, było oczywiste, kto go urządzi. Monika zatrzymała swoje życie – na ile można je zatrzymać, stale zajmując się dwójką małych dzieci i pracując na pełen etat – i oddała się tworzeniu wnętrz. Wszystko kupiła przez internet. – Miałam szczęście, nawet jeśli przeliczyłam się z wymiarami, chybione zakupy udawało mi się przerobić na coś odpowiedniego – tłumaczy. – No i jest jeszcze cudowny tata, który potrafi zrobić wszystko. Choć jako tradycjonalista nie palił się do tego, żeby porządne meble „niszczyć” i zamieniać we francuskie wymyślne cacuszka. Mama pomagała z tkaninami i tapicerką – opowiada Monika.

Wszystkie gotowe meble lądowały w domach i garażach jednych albo drugich rodziców. Czekały na „ten dzień”. Przeprowadzili się w kilkanaście godzin, choć przygotowywali się tygodniami. Każdy przedmiot, nawet dekoracyjny drobiazg, choćby kryształki zdobiące kinkiet, został oznaczony kartką z opisem, gdzie ma się znaleźć.

Od początku było wiadomo, że dom opanują złamane biele, beże i szarości. – Znajomi się śmieją, że moje dzieci nie znają kolorów, bo muszą chodzić w tych kremach i szarościach. Dostają kolorowe zabawki, ale ja i tak je wtykam do szaf i białych koszy. Synowi to na razie nie przeszkadza. Córka czasem tylko westchnie z rezygnacją: „Znowu szare…”.

Monika jest konsekwentna, jak sama mówi, do bólu. Ale jednym zupełnie się nie przejmuje – efektem swoich prac z drewnem. To zawsze wielka niespodzianka, bo każdy gatunek zachowuje się inaczej. A jeśli coś nie wyjdzie, nie ma się czym martwić, bo wszystko można przemalować, przetrzeć, nałożyć patynę. – Takie meble są naprawdę mało stresujące. Znajomi się dziwią, że nie trzęsę się nad podłogą, a przecież o to właśnie chodzi, żeby była zniszczona, nosiła ślady naszych historii. Marzę o tym, żeby te przedmioty szybko zaczęły wyglądać jak stare. Mam specjalne „środki postarzające”: królika i dzieci – śmieje się Monika.

Tekst: Michalina Kaczmarkiewicz
Stylizacja: Katarzyna Sawicka
Zdjęcia: Aneta Tryczyńska