Jedyne, czego nie zmieniliśmy, to wejściowych drzwi i adresu – żartuje Ferry. Reszta mieszkania przeszła prawdziwą rewolucję. Pojawił się nawet... krużganek z Malborka.

Kamienicę przy Mokotowskiej znam od dzieciństwa. Powstała na początku XX wieku i jako jedna z nielicznych w stolicy przetrwała i wojnę, i architektoniczne porządki w PRL-u: na klatce zabytkowe sztukaterie, skrzypiące dębowe schody, wysokie ogromne drzwi, w części mieszkań przedwojenne piece kaflowe. Wpadam tu do wujostwa. Jakiś czas temu ciocia sprzedała mi nowinę: – Wiesz, mamy nowego sąsiada. Z Australii.

Dom od lat rozbrzmiewa cudzoziemskim akcentem. Na poddaszu mieszka pewien Francuz. Nad bramą projektantka wnętrz, Brazylijka Ede Sapieha. Australijczyk Ferry nie mógł więc znaleźć lepszego miejsca. Kupił 60-metrowe mieszkanie tuż obok wujostwa. Poznałam go, gdy zaczynał remont. Ze ścian zwisały kable, na podłodze walał się tynk. Był podekscytowany, lecz i niepewny rezultatu. Wtedy. Dziś z dumą oprowadza po swoich włościach.

– Kiedyś miałem ogromny dom położony na klifie. Moja była żona nie rozumie, jak mogłem zamienić go na takie małe mieszkanie. Ale ja czuję się tu dobrze, w Warszawie wszystko jest w zasięgu ręki – przekonuje. – Nie to, co w Australii, tam zawsze dobijały mnie odległości. Wystarczyło, że kilka razy odwiedziłem matkę, która mieszka pod Sydney, a na liczniku od razu miałem 400 kilometrów.

W urządzaniu pomagała mu Ede, sąsiadka znad bramy. Sypialnia znalazła się tam, gdzie kiedyś była kuchnia, a ta z kolei powędrowała do dużego pokoju, który podzielony został na „kąciki tematyczne”: aneks kuchenny z wyspą (kryje się w niej zlew i płyta indukcyjna), gabinet, jadalnię i niewielki salon. Z jednej ściany zdarli tynk i zostawili surową cegłę. Na przeciwległej położyli ciemnoszare płyty z metalu. Stary parkiet Ede pomalowała na szaro, potem pobieliła i zaolejowała. – Kiedy podczas remontu odwiedził nas poprzedni właściciel, pan Konopko, był bliski płaczu. „A czemu zdarliście tynk? A co to takiego szarego rozsypało się na podłogę?”, dopytywał. Gdy tłumaczyłam, że to tak specjalnie, załamywał ręce: „Zrujnowaliście mój dom!”.

W końcu przyszedł czas na detale. Wszędzie pojawiły się zdjęcia Ferry’ego. – Tata był zapalonym fotografem, odziedziczyłem po nim kilka zabytkowych aparatów. Sam też robię zdjęcia. Zaczynałem jeszcze w Australii, a że to kraj prawie bezludny, zająłem się głównie pejzażem – opowiada i prowadzi na antresolę (z białej klapy w obniżonym suficie wysuwa się drabinka), na której zorganizował ciemnię. Na ścianach w salonie wiszą widoki z Werony i Dubrownika, fragmenty fasad z Gdańska i Wrocławia.

W sypialni niespodzianka: ceglana ściana z oknem, takim samym jak w dużym pokoju. To też oczywiście fotografia. – Dzięki temu malutki pokój wydaje się większy – tłumaczy Ede. No i clou programu – zdjęcie krużganka w klasztorze w Malborku. Nie od razu je widać. Trzeba najpierw otworzyć drzwi-atrapę zawieszone na ścianie. Kiedy skuwali tynk, odkryli zamurowaną wnękę prowadzącą do sąsiedniego mieszkania (czyli sypialni mojej cioci) – przed wojną to był jeden amfiladowy apartament. – Nawiązaliśmy do historii kamienicy. Najpierw wybraliśmy zdjęcie, potem dobraliśmy framugę. Uznaliśmy, że do starego klasztoru najlepiej będą pasowały ciężkie, bogato zdobione drzwi – wspomina Ede.

Gdy Ferry pracuje w domu, widać go z ulicy, bo gabinet (tak jak kuchenna wyspa) jest na lekkim podwyższeniu. – Zawsze mu macham – opowiada ciocia. – On też mnie pozdrawia. Ostatnio nawet zbiegł na dół, żeby pomóc wypakować zakupy. Takiego mam fajnego sąsiada!


Tekst: Monika Utnik-Strugała
Zdjęcia i stylizacja: Joanna Siedlar

reklama