Wojtek Pąkowski na swoich obrazach zawsze zatrzymuje na chwilę akcję – jeszcze nic się nie wydarzyło, ale już za moment może stać się wszystko…

To trochę tak, jak w życiu Wojtka. Stop klatka, akcja i znów stop klatka... Jeszcze niedawno wspólnie z żoną Anią mieszkali na strychu w centrum Warszawy i traktowali to miejsce jako bazę wypadową. Przyjeżdżali przepakowywać walizki i ruszali w świat – na wystawy, na stypendia, na spotkania i wykłady.

Stop klatka! Koniec z podróżami. Syn poszedł do szkoły, musieli zwolnić, osiąść na stałe. Ale obowiązkowy przystanek w Warszawie miał wady – choćby liczba schodów do pokonania z materiałami malarskimi i wiadrami z gliną (Wojtek poza malarstwem i grafiką także rzeźbi). Zaczęła im się marzyć pracownia na poziomie zero, najlepiej gdzieś na wsi. Akcja!

Kilkanaście kilometrów od podwarszawskiego Konstancina, cudowny nadwiślański krajobraz – malownicze jeziora, rozlewiska, olbrzymie rosochate wierzby i gdzieś pomiędzy nimi budowa. Tutaj powstało wymarzone siedlisko Ani i Wojtka. Brama wjazdowa wprost do środka domu, a dopiero potem na podwórze, jak w skandynawskich gospodarstwach. Belki na tarasie ręcznie ciosane przez górali. Oryginalne dachówki zbierane z mazurskich stodół.

Stare sprawdzone pomysły, jak końskie drzwi, „takie praktyczne – można wietrzyć, a pies nie wyjdzie z domu”. W końcu przeprowadzka. – Przypadła na fatalny moment: właśnie zaczęła się zima stulecia, piec przestał działać, z kranów leciała zimna woda. Cud, że to przetrzymaliśmy – Wojtek wzdryga się na wspomnienie tego koszmaru. Stop klatka!

Od kilku lat już w nowym domu. Znajomi nie mogą się nadziwić, jak go zbudowali. – „Ile czasu zajęła jego rekonstrukcja?” pytają, a ja w duchu się cieszę, że nieźle to wszystko wyszło – mówi z dumą artysta. Bo choć dom wygląda jak wiekowe siedlisko, jest zupełnie nowy. Wojtek ma tu w końcu idealną pracownię – przestronną, wysoką, pełną światła i na parterze. Może niemal wjechać do niej samochodem i bez trudu wnieść wielkie blejtramy.

W bramie na kamiennej posadzce Anna urządziła swój warsztat pracy – układa barwne mozaiki. Piękna mandala wkrótce ozdobi fasadę domu. Wszędzie można spotkać obrazy Wojtka i  jego imponującą kolekcję płyt. Sięga po nie w zależności od nastroju – można tu usłyszeć ostry rock, wyrafinowany biały blues, ale także głos Marii Callas. – Kiedyś byłem bardziej ekstremalny, jeśli chodzi o muzykę, a mniej w malarstwie – tłumaczy – Teraz jest odwrotnie. Ostatnie grafiki powstawały przy muzyce Toma Waitsa, bo w jego towarzystwie można się świetnie skoncentrować.

Wojtek skończył grafikę na warszawskiej ASP, ale zawsze czuł się też malarzem. Pewnie dlatego krytycy podkreślają, że jego grafiki są malarskie. Ma swoje tajemnice warsztatu: do przygotowania blachy używa pędzla, maluje ją, a nie rysuje, potem trawi. Sam robi farby, miesza barwniki tak, że uzyskuje pięknie połyskujące kolory. A dzięki pracowni otwartej na ogród z powrotem zaczął rzeźbić – piłuje, spawa, lutuje. Ale jego natura nomada znowu daje o sobie znać. Szykuje się kolejna akcja.

Chyba nie jestem stworzony do osiadłego trybu życia. Jeszcze trochę i syn zda maturę, pewnie wyjedzie na studia, a wtedy my z Anią też będziemy mogli się ruszyć – planuje artysta. Już myśli o pracowni w stodole gdzieś we Włoszech. Narzędzia, maszyny może przecież zapakować na ciężarówkę i przewieźć, gdzie chce. Najbardziej żal będzie pięknego krzaku pigwy w ogrodzie. Przywieźli go aż z Austrii. To duma i miłość Ani.

Wiosną krzak rozkwita wielkimi pomarańczowymi kwiatami. Ale i na to Wojtek już znalazł sposób: – Weźmiemy kilka nasion pigwy i zasadzimy w nowym miejscu.


Tekst: Małgorzata Czyńska
Fotografie i stylizacja: Joanna Siedlar

reklama