Daleko na północy leży malutka wyspa słynąca z wybornej whisky. Jest tam jeden sklep, jeden kościół, jeden pub i dwustuletni dom, w którym pomieszkuje menedżer o duszy romantyka.

Nie wiem już, kto namówił mnie na wycieczkę pod Grunwald, gdzie co roku odbywa się inscenizowana bitwa z Krzyżakami, ale wiem, że jednego z rycerzy zapamiętam na długo.

Gdy wojna rozgorzała na dobre, stojąc nieco znudzona w tłumie gapiów, stwierdziłam, że od zaciętych potyczek wolę zwiedzanie okolicy. Ledwo zdążyłam zejść ze wzgórza i dotrzeć do pobliskiego zagajnika, gdy omal nie zginęłam pod kopytami rozpędzonego konia. Byłam tak wystraszona, że pamiętam tylko, jak... rycerz, chcąc uspokoić moje skołatane nerwy, uraczył mnie kielichem miodu. Tak poznałam Simona Barkera, miłośnika rycerskich pojedynków, który niedługo potem zaprosił mnie do swojego domu na maleńkiej wyspie Jura.

Podróż z Polski zajęła mi dwa dni: trzy godziny lotu do Londynu, nocleg, potem cztery jazdy pociągiem, pół godziny promem i tyle samo autostopem z sympatycznym właścicielem jedynego miejscowego pubu. Po drodze zdążyłam się od niego dowiedzieć, że Jura nie ma nic wspólnego z parkiem jurajskim, że nazwa tej szkockiej wyspy znaczy w języku staronordyckim po prostu „jeleń”, że tych pięknych zwierząt jest tu więcej niż mieszkańców, a główna atrakcja to Barnhill, samotny dom na jej północnym krańcu, w którym George Orwell spędził ostatnie lata życia, pisząc „Rok 1984”.

I tak stanęłam przed drzwiami posiadłości Simona. Już od progu witał mnie szklaneczką whisky Isle of Jura. Dom był piękny, zbudowany w 1800 roku, i wystarczył rzut oka, żeby się zorientować, co gospodarz lubi najbardziej.

W salonie wiekowa francuska zbroja, a obok oparte o ścianę dwa miecze i trzymetrowa lanca zdradzają fascynacje rycerskim duchem. – To zdobycze z turniejów i dopiero początek moich zbiorów – zastrzega gospodarz. – Nie wiedziałam, że polujesz – oniemiałam, widząc pokaźną kolekcję rogów na ścianie. – To nie są moje trofea, ale pomysł projektantki. Poroża jeleni, kóz i antylop ściągała aż z Francji – tłumaczy Simon.

Do dziś z podziwem i rozbawieniem wspomina, jak dekoratorka gorliwie podeszła do sprawy – wynajęła w Bretanii dom i przez miesiące zwoziła do niego rzeczy wyszperane na targach staroci: wiklinowe kosze, stylowe świeczniki, cynowe rondle, stare komody i obrazy. Do Szkocji przewiozła je piętnastotonową ciężarówką.

– Dom przez 35 lat stał pusty i trzeba było nieźle się natrudzić, żeby odżył i się zapełnił – śmieje się Simon, który wpada tu tylko na weekend i najczęściej z przyjaciółmi. Zresztą dla zawsze mile widzianych gości trochę go urządził – kuchnia i jadalnia otwarte na salon, kominek i stół w rozmiarze XXL i aż trzy sypialnie z łazienkami.

Każda została nazwana od koloru, w jakim ją urządzono: „Niebieska”, „Biała” i „Fioletowa”. Ale największe wrażenie robi „Pokój Ptaków” – aż roi się tu od zdjęć przyrodniczych, grafik i książek o bażantach i żurawiach, bo choć Simon ornitologiem nie jest, słabość do fauny i opasłe woluminy odziedziczył po dziadku.

Weekend minął mi tak szybko, że nawet nie zdążyłam zwiedzić niewielkiej wyspy, ale chyba jeszcze tam wrócę, bo ledwo wylądowałam w Warszawie, a Simon już dzwonił i namawiał na wizytę za dwa tygodnie. Hm... i niech ktoś mi powie, że nie można dziś już spotkać rycerza na białym koniu.


Tekst: Inside
Tłumaczenie: Monika A. Utnik
Fotografie: A. Baralhe/Inside/East News
Projektant: Bambi Solan, www.isleofjura.com

reklama