Ania i Konrad nie potrzebowali oswajać ani wnętrza, ani okolicy. Bez żalu porzucili głośne blokowisko. Polubili chodzenie boso po trawie, szum strumyka i sąsiadów za płotem.

Poznali się w Łodzi w teatrze studenckim. Pracowali nad przedstawieniem „Dekameron” i choć do premiery nigdy nie doszło, nawiązały się przyjaźnie na całe życie. Jedna z nich zakończyła się ich małżeństwem. Po studiach przeprowadzili się do stolicy, na Kabaty. Żyli jak typowi yuppies, czasem nawet umykało im, że zmieniła się pora roku. Jeszcze trzy miesiące po przeprowadzce Ania czuła się obco.

– Właściwie ciągle stamtąd uciekaliśmy. Byliśmy chorzy na sąsiadów, przeszkadzała nam akustyka mieszkań w bloku i zawrotne tempo życia – mówi. W weekendy zwiedzali okolicę, wyjeżdżali za miasto. Na każdy urlop wybierali się w egzotyczną podróż: na Jamajkę i Mauritius, do Laosu i na Fidżi.

Gdy Ania zaszła w ciążę, trzeba było zwolnić. Rozpoczęli poszukiwania domu. Przedmieścia Warszawy wkrótce nie miały przed nimi tajemnic, zjeździli wszystko wzdłuż i wszerz. Ania trochę się niepokoiła, bo termin porodu zbliżał się wielkimi krokami, a oni jeszcze niczego nie znaleźli. Zaczęła nawet powoli przystosowywać mieszkanie na Kabatach na przyjście malucha.

Konrad nie odpuścił, a że jest konsekwentny, wkrótce kupili działkę pod Zalesiem Górnym. Dom był w sam raz dla nich – drewniany, budowany w technologii kanadyjskiej, z dużym ogrodem i widokiem na stuletnie dęby. Obok stał garaż w tym samym stylu. Kiedyś nad nim powstaną pokoje dla gości.

Wprowadzili się, gdy Ania była w siódmym miesiącu ciąży. Mieli 140 metrów kwadratowych i bardzo mało czasu. Przywieźli co prawda meble z Kabat, ale zajęły one ledwie pięć procent powierzchni. – Poza tym nie pasowały. Surowy minimalizm blokowy na wsi się nie sprawdza – wyjaśnia Ania. Priorytetem był oczywiście pokój dla dziecka i łóżko, bo wcześniej spali na materacach. Duże łoże wypatrzyli w galerii „Impresja”, a dziecięce mebelki w „Niebieskich migdałach”. Potem doszedł sztruksowy fotel do karmienia niemowlaka i czytania bajek. Na resztę przyszła pora później.

Dom stylem nawiązuje do wiejskiego otoczenia. Wystrzegali się wnętrza jak ze scenografii „Wesela”. Dlatego pomieszczenia urządzone są na ludowo, ale z przymrużeniem oka. Dużo tu prostych, jasnych mebli, wiele z IKEA. Ania je ozdabia i dekoruje, nadaje indywidualny rys. – Nie wyobrażam sobie wychowywania dziecka w minimalistycznym domu. Widziałam fotelik do karmienia dziecka zaprojektowany przez Starcka. Wydał mi się absurdalny, zupełnie nie na miejscu – mówi.

Na dole jest kuchnia, salon i jadalnia – w takiej właśnie kolejności. Układ wydaje się mało praktyczny, ale chwalą go sobie. – Owszem, muszę się nachodzić, gdy mamy gości, ale nikt mi przynajmniej nie zagląda do garnków – wyjaśnia. Kolonialny salon jest wyjątkiem w rustykalnym wnętrzu. Tak urządzone pokoje podpatrzyli podczas podróży i dobrze je wspominają. Martwią się tylko o skórzane obicia kanap, od kiedy przybłąkała się do nich kotka – na razie bezimienna.

Ściany w całym domu zostały białe. Kiedy Ania była w ciąży, musieli zapomnieć o remontach, a i teraz, gdy Malwinka ma półtora roku, też jest to zbyt kłopotliwe. Ania upiększa więc dom sobie tylko znanymi metodami. Dywany wylicytowała na aukcji internetowej, zasłony wypatrzyła w OBI. Trzeba przyznać, że ma oko do ładnych wzorów. Nic dziwnego, skoro studiowała na wydziale tkaniny i ubioru w łódzkiej ASP.

Szczególnie dumna jest ze swojej kolekcji kłódek. Pierwszą dostała od teścia; jest jeszcze przedwojenna. Przywędrowała z rodzinnego domu dziadków. – Potem dokupiłam jej towarzystwo. Kłódki mają historię i ciekawe kształty. Grunt, żeby nie świeciły nowością – mówi. Otaczanie się ciekawymi przedmiotami to dla niej powrót do czasów dzieciństwa. Babcia, która uczyła plastyki w szkole, miała niezwykłe mieszkanie i szafę jak sezam wypełnioną skarbami – dziwnymi ubraniami i starą biżuterią.

– Chcę, żeby Malwinka też odkrywała tajemnicze przedmioty w domu – mówi. Dlatego kupiła szachy z figurami przypominającymi baśń o dziadku do orzechów. Bibeloty często się zresztą zmieniają. – Przecież urządzanie domu to proces – przekonuje Ania. – Nigdy nie można powiedzieć, że to już. Nie lubię zresztą mieszkań zapiętych na ostatni guzik. Ludziom zmienia się gust albo mają nowe potrzeby, a nasz dom „rośnie” razem z Malwinką.

Życie na wsi odkrywa przed Anią, Konradem i ich małą córeczką coraz więcej uroków. Nie ma pośpiechu i zdenerwowania. Nikomu nie przeszkadza, gdy dwa samochody, tarasując przejście, zatrzymują się na drodze, bo kierowcy chcą chwilę pogawędzić. Wiosną można uprawiać ogródek, sadzić szałwię, rozchodniki i poziomki. Latem moczyć nogi w strumyku, huśtać się na huśtawce i chodzić boso po własnym trawniku. Sąsiedzi są tu najmilsi pod słońcem, spontanicznie zapraszają na pomidorówkę i odbiorą w razie potrzeby dziecko z przedszkola.

– Niedługo posadzę drzewa – planuje Ania. – A trochę się na tym znam. Jak byłam mała, chodziłam z mamą, biologiem, po parkach, ogrodach i... cmentarzach. Pisała pracę dyplomową „ze ślimaków” i tak, szukając winniczków, rozmawiałyśmy sobie o kwiatach, ziołach i bylinach. Teraz to procentuje!


Tekst: Agnieszka Stalińska
Stylizacja: Dorota Karpińska
Fotografie: Aleksander Rutkowski

reklama