Liz zaprasza do środka, a nam zaraz na progu mimowolnie wyrywa się angielskie „Wow!”. Bo dom z zewnątrz wygląda na tradycyjną brytyjską posiadłość, tymczasem w środku jest urządzony... po francusku.

Godzina ósma rano, Stratford nad rzeką Avon. Typowe angielskie miasteczko w hrabstwie Warwickshire. W 1564 roku urodził się tu William Szekspir. Gdzieś niedaleko powinien być dom Liz i Jeremy’ego Morrisów. Wjeżdżamy w zieloną alejkę i nareszcie ukazuje się skromny, nieduży budynek z lat trzydziestych. Serdecznie witają nas Flynn, Lily i Fleur – uratowane ze schroniska psy. Koty na razie przyglądają się tylko z daleka.

Dziewiąta rano, śniadanie. – Najpierw coś zjemy – rzuca na powitanie Liz – chodźcie za mną. Wszędzie jasne ściany i drewniane podłogi. Wydaje się, jakby dom tonął w słońcu. – Skąd ten pomysł? – dopytujemy się z zaciekawieniem, zajadając croissanty i konfitury, popijając latte macchiato – zupełnie jak na Południu.

Siedzimy przy ciężkim sosnowym stole w przeszklonej oranżerii, do której można wejść z salonu lub z kuchni. Pod sufitem Liz umocowała muślinowe tkaniny, które łagodnie tłumią wpadające światło. Do tego wiklinowa sofa, drewniany kredens, świeczniki w kształcie antycznych waz i tradycyjne prowansalskie koszyczki z motywem lawendy.

Dziesiąta, kawa w living roomie. – Kupiliśmy ten dom, bo bardzo spodobał się nam ogród – przestronny, taki, w którym psy mogą się wybiegać do woli – opowiada Liz. – Poza tym sąsiadujemy z polem golfowym, więc nikt się obok nie pobuduje – dodaje Jeremy. Reszta, jak tłumaczą, była do totalnego remontu. Poprzedni właściciele rozebrali na przykład prawie wszystkie kominki, a jak przeżyć zimę w Anglii bez buzującego w salonie ognia?

W kuchni, z kolei, nie odpowiadały Liz ponure brązowe szafki – część wyrzuciła, bo nie lubi, gdy meble zagracają wnętrze, resztę przemalowała na kremowo, nawet kuchenki nie wyobrażała sobie w innym kolorze. – Znajomi pytali, po co w ogóle ten dom kupowaliśmy, skoro nic nam się w środku nie podobało – śmieje się pani domu. – Ale ja byłam przekonana, że drzemie w nim duży potencjał. Nie wiedziałam tylko, w którą stronę iść. I wtedy zaprosiła ich na wakacje przyjaciółka Liz z lat studenckich, Francuzka, która kilka lat temu wyszła za Polaka i zamieszkała w Warszawie.

Teraz chciała pochwalić się nowym domem. – A ponieważ wychowała się na południu Francji, mieszkanie urządziła w stylu prowansalskim – wspomina Liz. – Kiedy oglądałam jasne sypialnie, przecierane podłogi i malowane meble, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Skoro nawet w zimnej Polsce można urządzić dom po francusku, co szkodzi spróbować w deszczowej Anglii?

Czternasta, po lunchu, w gabinecie. Kiedyś była tu garderoba, prowadził do niej wąski, ciasny korytarz z głównej sypialni. – Ale to jeden z większych pokojów w domu, w dodatku z pięknym wykuszem. Szkoda było go zmarnować – tłumaczy Jeremy. Dlatego korytarz wyburzyli. Liz urządziła gabinet meblami, jakie sprzedaje w swojej galerii w centrum miasta – proste przecierane biurko, taka sama komoda, kinkiet na ścianie, biały oryginalny stolik pod oknem, obowiązkowo rustykalne tkaniny: krata na zasłonce w wykuszu, kwiaty na kanapach.

Piętnasta, drzemka. Miłość pani domu do francuszczyzny (kremów, bladych szarości, beżów) najlepiej widać w sypialni, począwszy od łóżka z rzeźbionym zagłówkiem, a kończąc na dodatkach: różowym dzbanie, lampkach nocnych z abażurami z tkaniny czy płaskorzeźbie na ścianie. A co na to Jeremy? – Zdążył się przyzwyczaić – żartuje Liz.

– Już nawet nie pyta, na co mi kolejny świecznik czy jedwabne firanki. Siedemnasta, idziemy się odświeżyć i w drogę. Łazienka surowa, ale majestatyczna. Pośrodku stoi wanna na lwich nogach, w rogu starogrecka waza na kamiennej kolumnie, na ścianie ciężkie złocone lustro.

Liz, która w okolicy słynie z kulinarnych talentów, zaprasza nas jeszcze na deser-niespodziankę – pudding z jakimś wyjątkowym sosem – ale nie mamy już czasu, żeby się przekonać, jak smakuje ta delicja. Może uda się innym razem. – Musicie nas jeszcze odwiedzić, przecież nie zobaczyliście domu, w którym urodził się Szekspir – zaprasza gospodyni.


Tekst: ©Pat Garrat/Redcover.com
Tłumaczenie: Monika. A. Utnik
Fotografie: ©Winfried Heinze/Redcover.com

reklama