Chris Niedenthal czasem buja w obłokach

Znani i lubiani w domu

Sąsiedzi myśleli, że jestem dojeżdżającym kochankiem swojej żony, bo tyle podróżowałem – opowiada Chris Niedenthal, najsłynniejszy fotograf PRL.

Słyszę zdumiony, że ludzie postrzegają mnie jako chłodnego Anglika bez emocji. A czy ja tłumię emocje? W kinie ryczę, gdy jest ciemno. Bardzo łatwo mi to przychodzi, zwłaszcza na jakichś głupich romantycznych filmach. Mam zawsze nadzieję, że film się skończy, zanim włączą światło, bo trzeba wytrzeć oczy. W gruncie rzeczy jestem typem sentymentalnego faceta, który przywiązuje się do pamiątek i starych zdjęć. Szkoda, że w czasach fotografii cyfrowej umierają albumy rodzinne. To wszystko, co jest w komputerze, zaginie. Nie wiem, jak kiedyś zapamiętamy przodków.

Mam takie ulubione zdjęcie z przeszłości: nasza rodzina w komplecie przed pałacem Buckingham. Wyglądamy nietypowo – tata w cylindrze i we fraku, którego nie nosił na co dzień. Ale właśnie odebrał Order Imperium Brytyjskiego z rąk królowej angielskiej za zasługi dla powojennej Polonii, bo jako pracownik brytyjskiego ministerstwa oświaty ułatwiał byłym polskim lotnikom i żołnierzom dostęp do studiów i stypendiów. Mama na tę okoliczność włożyła elegancką suknię, ja z siostrą jesteśmy w mundurkach. Prezentuję się jak kompletny głupek, lecz kiedyś tak wyglądałem. Byłem krągłym baleronikiem i to jeszcze w szortach, w środku zimy, bo nie wolno było nam chodzić do szkoły w długich spodniach do pewnego wieku.

Ale dzieciństwo miałem szczęśliwe. Żyłem w typowo polskiej rodzinie na obczyźnie, bo trudno powiedzieć, że była to emigracja. Żadne z rodziców nie wyemigrowało, tylko wojenne losy rzuciły ich do Londynu. Ale zostałem wychowany w duchu polskim. Ojciec, przedwojenny prokurator z Wilna, skazujący komunistów, który potem dołączył do Wojska Polskiego, pilnował, żebyśmy z siostrą mówili po polsku. Mama, wcześniej stenotypistka w Polskiej Agencji Telegraficznej, która z polskim rządem w czasie zawieruchy wojennej dostała się do Anglii, była nieufna wobec wszelkich nowości.

Nie mieliśmy telewizora ani lodówki, bo według mamy lepsza od lodówki była spiżarnia od strony północnej. Poza tym mówiła, że dzięki temu nie marnuje się żywności i je się świeże rzeczy, co było mądrym podejściem. Żyliśmy bez pralki, zmywarki i samochodu, ale nie z biedy. Mama po prostu nie chciała takich rzeczy. Nie znosiła też, jak samoloty odrzutowe przelatywały nad naszym ogrodem, i mówiła, że ustawi tam działo przeciwlotnicze (śmiech). Za to święta Bożego Narodzenia spędzaliśmy jaśniepańsko przy suto zastawionym stole. Mieliśmy z siostrą lepiej niż Anglicy, bo dostawaliśmy prezenty już w Wigilię, a angielskie dzieci dopiero dzień później. Z potraw zawsze serwowano, tak jak w Polsce, barszcz z uszkami, karpia, śledzie, choć zdobycie ich wcale nie było łatwe. Ale jakoś rodzice dawali sobie radę. Nie przepadałem za tym jedzeniem, może jeszcze lubiłem pierogi z grzybami, w sumie jednak Wigilia była dla mnie męczarnią, jak dla większości dzieci. Siedziałem jak na szpilkach, żeby dotrwać do końca i wkroczyć do walki o prezenty pod choinką.

Pamiętam, jak pierwszy raz wybraliśmy się do Polski całą rodziną w 1963 roku. Rodzice odczekali dobre dziesięć lat po śmierci Stalina, zanim zdecydowali się na ten krok. Przypomina mi się moment, kiedy nasz pociąg wjechał na Dworzec Gdański w Warszawie, wówczas międzynarodowy. I moje zdziwienie na widok kilku peronów na krzyż w szczerym polu. Tu Warszawa, a tu taki dworzec. Miałem niecałe 13 lat. Byłem smarkaczem, wielu rzeczy jeszcze nie kojarzyłem. Ale uderzały mnie zapachy, o czym napisałem w pierwszej książce. Pamiętam do dziś, że samochody pachniały inaczej, bo benzyna pochodziła z rafinerii radzieckich, a nie zachodnich. Skóra też, bo była w inny sposób wyprawiona, a na klatkach schodowych wszędzie czuło się jakąś kapustę. Ale nie chcę krytykować – w Anglii nie znałem takich bloków, zawsze mieszkałem w domu jednorodzinnym.

Kiedy lepiej poznałem Polskę, zaczęło mnie fascynować, że życie tutaj jest zupełnie niepodobne do tego, które dotychczas znałem. Oczywiście, sytuacja polityczna i ekonomiczna była zła, lecz ujmowała mnie serdeczność i gościnność Polaków. Niby nic nie było, a wszystko było. Jak rodzina przyjeżdżała, pojawiała się szynka i inne rarytasy, jadło się o wiele więcej niż w Anglii. Potem już co roku wracałem na wakacje. Miałem cudowny instynkt, żeby przyjechać tu na dłużej. Myślałem jednak, że potrwa to kilka miesięcy, a jestem w Polsce od ponad 40 lat. Ale miło wspominam cały ten czas, bo przełożyło się to na ciekawe życie zawodowe.

Porządkuję teraz swoje archiwum. To wszystko, co leży w kartonach i pudełeczkach, nie chcę powiedzieć, że to skarb, ale na pewno kawałek historii Polski. Mam takie zdjęcie sprzed 30 lat: kobiety klęczą pod kościołem w Wadowicach, bo właśnie był zamach na papieża, więc się o niego modlą. Jedna z nich trzyma w ręce kilkanaście rolek papieru toaletowego na sznurku niemalże jak różaniec, akurat gdzieś go zdobyła, a to był towar deficytowy. Pewnie to zdjęcie nigdy nie było drukowane na Zachodzie, bo nic by tam z niego nie zrozumieli. Modlić się to jeszcze można, lecz z papierem toaletowym?! A dla Polaków to PRL w pigułce.

Zrobiłem mnóstwo różnych zdjęć, ale jestem znany przede wszystkim z „Czasu apokalipsy” – w amerykańskim „Newsweeku” ukazało się w formacie znaczka pocztowego. Dla Polaków jednak cały stan wojenny zawarł się w tym kadrze: widać w nim nasz stosunek do Rosji, że wojsko stoi pod kinem i jeszcze grają w nim „Apokalipsę”. Mimo mrozu, bo to grudzień, cały się spociłem. Fotografowałem z ukrycia, z głębi klatki schodowej, ale gdyby żołnierze coś zauważyli, byłoby już po mnie. Jako fotograf „Newsweeka” i „Time’a” robiłem zdjęcia nie tylko w Polsce, lecz także w całej Europie Wschodniej. Komunizm był wtedy na czasie. Amerykańscy fotografowie mi zazdrościli, co tydzień mnie drukowano, a ich publikowano od święta. Niektóre z tych zdjęć, nieznanych wcześniej nikomu, wydałem teraz w albumie. Na okładce jest obwieszony orderami piesek, którego sfotografowałem w Kijowie. Czasem więc mój album stoi w księgarniach wśród książek o zwierzątkach (śmiech). Aż się dziwię, że tyle zdjęć udało mi się zrobić. Jednak wtedy presja była olbrzymia, musiałem być tam, gdzie coś się działo.

Moja żona Karolina widząc, że znów wyruszam, pakowała mi kanapki. Nie wiem, jak ze mną wytrzymała tyle lat, a jeszcze wychowywała naszego syna Filipa, który dziś jest dziennikarzem. Kiedy przez pewien czas mieszkaliśmy w Wiedniu, sąsiedzi sądzili, że jestem jej dojeżdżającym kochankiem. Teraz role się odwróciły. Ja robię zakupy, gotuję i lubię tę stronę życia domowego, a ona zajmuje się resztą. Dba o nasz dom, trochę dziki ogród i zagania mnie do koszenia trawnika. A jak za bardzo bujam w obłokach, ściąga na ziemię. Jeśli zapytasz o moje życiowe motto, to owszem, mam. Mówię sobie, że jest, jak jest, co denerwuje moją żonę. Nie przejmuję się rzeczami, na które nie mam wpływu. I nie marzę o tym, żeby mieć zwierzaka, który by łaził po moich slajdach i na nie sikał (śmiech).

Wysłuchała: Elżbieta Pawełek
Zdjęcia: archiwum prywatne, Jakub Szymczuk/Foto Gość/Forum

reklama