Dwa domy Katarzyny Pakosińskiej

Znani i lubiani w domu

Katarzyna Pakosińska

Raz bywa w Milanówku, zaraz potem w Tbilisi. Jak to się dzieje, że tylko Katarzynie Pakosińskiej ta droga zajmuje zaledwie dziesięć minut?

Jako mała dziewczynka wskakiwałam w kieszeń żółtego garbusa, którego miał tata, i oglądałam świat przez samochodową szybkę. Uwielbiałam to, ale... fajnie było wracać do domu.
Od najwcześniejszych lat miałam systematycznie wpajane, który wujek był partyzantem, dlaczego na ścianie wisi Piłsudski, czemu ordery dziadka są rodzinnymi relikwiami i że świętokrzyski Wykus to nie tylko rezerwat przyrody.

Konstytucja mojego domu była misternie i konserwatywnie sprecyzowana. I mimo że w pewnej chwili już nie chciałam trzymać się tych granic i w tajemnicy złożyłam papiery do Liceum Plastycznego na Smoczej w Warszawie, to nadal musiałam wsiadać w ostatnią kolejkę WKD, by wrócić przed 23.00 do domu. Pamiętam dokładnie, jak kończyły się klasowe „nasiadówki”: „No, a teraz trzeba Pakosę na kolejkę odstawić”. To nie było łatwe.

Moi warszawscy przyjaciele urządzali happeningi, chodzili do klubów, jedni nocowali u drugich, a ja? Do domu! No, raz jeden w życiu postanowiłam nie wracać, bo zauważyłam, że rodzice przeczytali mój pamiętnik. A tam wszystko! Każdy wzlot i upadek nastoletniej Kasi. Nie wytrzymałam. Ale z perspektywy widzę, że dało mi to naukę: choćby nie wiem, jak mnie skręcało, nie przeczytam pamiętnika mojej córki Mai.

Domu trzymałam się mocno i lubiłam jego zasady. To raczej młodsza siostra, która teraz jest szacowną panią doktor, była tą robiącą fikołki na trzepaku; ja jako najstarsza z całej rodzinnej dzieciarni przyjęłam funkcję organizatora i animatora.

Podchody u babci Ireny w Milanówku, wśród snopków siana, nad strumykiem, w lesie – uwielbiałam takie scenki jak z „Dzieci z Bullerbyn”. Zawsze też trochę, jak mówi moja mama, „odpływałam” i podkolorowywałam świat. Bardzo wcześnie zaczęłam rysować, a ściany pokoju obwieszałam swoimi dziełami. Kiedy pojawiło się moje pierwsze w życiu muzyczne bożyszcze – Morten Harket z grupy A-HA – odbiło mi całkiem. Pamiętam, jak narysowałam go sobie w skali 1 : 1 (on ma 187 cm wzrostu!), w tej jego cudnej kurtce, z rzemieniami na przegubach. Mogłam patrzeć na niego bez końca. Tata natychmiast skwapliwie wykorzystał tę fascynację. Od dzieciństwa nie cierpiałam żółtego sera. Gdy tylko na ścianie zawisł Morten, tata wmówił mi przy śniadaniu, że ten oto ser, który leży na tej oto kanapce, jest... norweski i mój Morten na pewno go je, bo jaki niby ma jeść, skoro jest Norwegiem, tak? No i zjadłam bez mrugnięcia okiem.

Trzymaliśmy się razem, całą rodziną i życie miało swój rytm. Zawsze o 7.16 rano przyjeżdżał autobus, którym mama jechała do pracy do instytutu w Młochowie, a ja machałam jej na pożegnanie. Zawsze o 16.23 wracała, ze świeżym chlebem, z którego wraz z siostrą podkradałyśmy piętki.

Tata przyjeżdżał do domu wcześniej i rytuał był taki sam. Mama nie znosiła zapachu oleju, więc nim się pojawiała, robiliśmy wszyscy tzw. kakutki, czyli frytki, zjadaliśmy je, a potem w ekspresowym tempie wietrzyliśmy mieszkanie. Mama wchodziła do domu i mówiła: „Znowu jedliście kakutki”. I tak było zawsze. Byłam szczęśliwa na 48 metrach kwadratowych, w tym pianino i pies.

My, mieszkańcy, wiedzieliśmy o sobie niemal wszystko. Pamiętam czasy stanu wojennego, wyczuwałam stres mamy, która bała się o tatę. Widziałam, jak razem chowają jakieś bibuły, wiedziałam, że mam nikomu o tym nie mówić… Byłam bardzo kochana, tym silniej, że rodzice stracili pierwsze dziecko i o kolejnym bali się nawet marzyć. A tu nagle przytrafiłam się ja. Cztery kilo wiecznie uchachanego szkraba. Pamiętam, że do szóstego roku życia tata wnosił mnie na czwarte piętro na rękach, żeby mi się serduszko nie zmęczyło.

Mieszkam od niemal dziesięciu lat w Milanówku. Wcześniej przeprowadzili się tu moi rodzice. Musiałam jednak choć na chwilę uciec i zobaczyć, czego chcę, a nie tylko, czego otoczenie ode mnie wymaga, bo pułapka integracji polega na tym, że można się w pewnej chwili zatracić i zapomnieć, o czym się samemu marzy. Okazało się więc, że marzę o tym, od czego na chwilę uciekłam.

W dość kryzysowym momencie życia postanowiłam zrobić coś, co mnie uratuje. Postanowiłam wrócić do Gruzji, w której byłam przed dwudziestu laty i która stała się na długo moją wielką fascynacją.

Pomysł był istotnie szalony, ale właśnie jako taki musiał zostać zrealizowany. Postanowiłam odnaleźć pierwszą miłość. A z nią „pogubioną” gdzieś siebie. Spotkanie było tak romantyczne... Wysiadłam z białej wołgi i przed starym gruzińskim domem zobaczyłam mężczyznę, w którym kiedyś byłam z wzajemnością zakochana. Zapytał: „Jak rodzice, Magda (moja siostra)?”. I było tak, jakby czas stanął w miejscu. On pokiereszowany przez wojnę, z żoną i synem, ja po swoich przejściach. Nasz czas się skończył, ale zadziało się to bez żalu.

I potem... zakochałam się w Gruzinie, który w tej wyprawie mi pomagał. To z nim stworzyłam drugi dom. W Tbilisi. Trzy tysiące kilometrów stąd. Na samym środku głównego pokoju stoi tam ogromny stół. Wokół niego mnóstwo przyjaciół. W Gruzji codzienny telefon do bliskich i pytanie „Co robisz, jak się czujesz?” to coś normalnego. Gruzińskie biesiady, wbrew temu, co się w Polsce o nich mówi, to dużo więcej niż jedzenie i picie. To wielkie spotkanie ludzi i rozmowy, magnes, który mnie tam ciągnie. Ogromna energia.

Czasem myślę, że gdybym do Gruzji nie wróciła, mogłabym nie utrzymać swojej naturalnej pogody ducha. Ta deszczowość, to polskie malkontenctwo. Może by i mnie samą „zmoczyło”?

Połączenie tych dwóch światów pozwala mi utrzymać moją prawdziwą naturę. Dwa domy wymagają sporej organizacji, wiem, ale… udaje się! Gdy wsiadam w Tbilisi do samolotu o 5.50, w Warszawie ląduję o 6.00. Trzy godziny różnicy i zawsze śmieję się z mamą, że leciałam do niej tylko 10 minut. Wszystko dobrze się ułożyło. Polski nie zostawię, tu moja córka ma szkołę, tu są moi rodzice, dom w Milanówku i moja ukochana 95-letnia babcia. Moje korzenie. I mimo że życie nas wszystkich porozrzucało, spotykamy się często. Dbamy o siebie, pilnujemy, żeby babcia ani przez moment nie poczuła się samotna. Nawet jeśli nie mogę przyjechać na jej imieniny, pamiętam, żeby wysłać kwiaty, zadzwonić. Nie umiałabym z Polski wyjechać na stałe. Nawet do Gruzji. No, może później, gdy będę już starowinką? Ale czy to będzie Gruzja? Ważne, żeby być z kimś bliskim.

Wysłuchała: Hanna Halek
Zdjęcia: Jacek Piotrowski/Agencja Gazeta, Archiwum Katarzyny Pakosińskiej

reklama