Jan Mela: nie jestem grzecznym chłopcem

Znani i lubiani w domu

Miałem chwile, że nie widziałem sensu, by dalej żyć. Musiałem wszystkiego uczyć się od nowa. Jak ukroić chleb? Jak przenieść herbatę, gdy w jedynej ręce trzyma się kule? Jak zapiąć guziki, zawiązać buty?

Właściwie powinienem już nie żyć, bo przez moje ciało przepłynęło 15 tysięcy woltów – 220 woltów jest w gniazdku. Porażenie prądem nie boli. Słyszysz tylko narastające buczenie. Przed oczami migają paski, jak na ekranie zepsutego telewizora. To wszystko trwa chwilę. Potem cisza. I jeśli przeżyjesz, nic nie jest jak wcześniej.

Jan Mela o trudach rehabilitacji

W szpitalu nie dawali mi większych szans. Nikt nie powie podczas obchodu, że ten ocaleje, a ten umrze i już szykujcie prześcieradła. Ale to się czuje, jak patrzą na ciebie. Kiedy patrzyli na mnie, widziałem w ich oczach śmierć. To był cud boski, że z tego wyszedłem. Pamiętam przeraźliwie smutne oczy mamy. Powiedziałem coś w rodzaju: „Nie martw się, mamo, jeszcze stanę na nogi”. Wtedy nie wytrzymała i poryczała się. Kiedy usłyszałem, że płakał tata, był to dla mnie koniec świata. Bo kto jak kto, myślałem, ale ten gość zawsze wie, co zrobić. Jeżeli płacze, to naprawdę jest źle. Na początku czułem się ofiarą – przez wiele dni centymetr po centymetrze obcinano mi obumierające kończyny, traciłem nogę i rękę. Ale potem uzmysłowiłem sobie, że najcięższa robota spadła na rodziców. Stali obok, czuli się winni i nie mogli nic z tym zrobić. Pamiętam dziką radość, jak dostałem protezę nogi, choć była marna. Protetyk zakładając mi ją, powiedział: „Pamiętaj, żeby chodzić najwyżej pół godzinki dziennie, bo noga jeszcze wrażliwa”. Ja: „Dobra, dobra”. Weszliśmy z tatą do samochodu, kula fru do bagażnika. Cały dzień zasuwałem na protezie, aż nogę obtarłem do krwi i trzy dni leżałem w łóżku. Ale miałem to gdzieś. I powiem ci, że drugi raz zrobiłbym dokładnie to samo. Poczułem się znów człowiekiem.

Kiedy tata rzucił pracę i zajął się moją rehabilitacją, było ciężko. Mobilizował mnie za pomocą dość brutalnych metod. Bo można kogoś pochwalić, widząc jego starania, albo powiedzieć: „Jeśli się poddasz, zostaniesz cholernym kaleką!”. Ale jestem mu wdzięczny za tę szkołę, czego dowodem są dziś nasze bardzo dobre relacje.

Jan Mela - fundacja

Mam taki paskudny charakter, że gdyby mnie głaskano po głowie, to niewiele osiągnąłbym w życiu. Czasami przez trud i cierpienie dociera się do czegoś ważnego. Mnie się udało dojść z Markiem Kamińskim na biegun. Według mojej mamy ta wyprawa była dla mnie najlepszą rehabilitacją. Już sam pomysł zdobycia bieguna przywracał nadzieję, dawał szansę zrobienia czegoś niezwykłego. Wiedziałem, że jeśli oleję treningi, to polegnę. A wówczas bardzo potrzebowałem pokazania sobie, zakompleksionemu chłopakowi, że jestem coś wart. Chciałem też pokazać światu, że niepełnosprawność jest w naszych głowach, a nie nogach. Tak naprawdę jest nią dotknięty absolutnie każdy. To może być albo brak ręki, albo brak ochoty do życia. Brak nadziei lub wiary w siebie. Wtedy także zaświtała mi myśl, żeby założyć fundację, która nie tylko pomagałaby osobom po amputacjach i dawała im protezy za friko, ale przede wszystkim mobilizowała ich do działania. Każdy może być sportowcem, codziennie trzeba jedynie ostro pracować.

Przebiegłem maraton w Nowym Jorku, choć biegi nie są moją pasją. Włożyłem mnóstwo pracy w treningi. Moją „życiówką” było dziesięć kilometrów, więc nie liczyłem, że pokonam cały dystans. Ale napotkani po drodze ludzie dali mi taki power, że dobiegłem do mety. Moja fundacja Poza Horyzonty także organizuje wielką akcję biegową – Poland Business Run, żeby za zebrane pieniądze pomóc innym stanąć na nogi. Mam poczucie zaciągniętego długu wdzięczności. Nie każdy mógł spotkać na swojej drodze Marka Kamińskiego. Jest wiele osób, które chcą pomóc innym bezinteresownie. I to jest piękne.

Jan Mela: na głęboką wodę

Mój udział w „Tańcu z gwiazdami” znajomi skomentowali: „Stary, pogięło cię, przecież to nie jest twoja bajka!”. Tak, ale to jest również wyzwanie. Może nawet dla mnie trudniejsze, bo uprawiam sporty wytrzymałościowe, w których liczy się efekt, a nie precyzja każdego ruchu jak w tańcu. Przy trekkingu górskim czy wspinaczce biodra służą mi do noszenia plecaka albo uprzęży. W tańcu muszę nimi kreślić ósemki. Abstrakcja! Ale myślę, że występując w telewizji, robię coś dobrego. Połowę pieniędzy z każdego występu przeznaczam na pomoc osobom po amputacjach kończyn. Udowadniam też, iż niepełnosprawność da się pokonać. Że „niemożliwe” to tylko paraliżujące nas słowo, o którym warto jak najszybciej zapomnieć.

Jestem wprawiony w rzucaniu się na głęboką wodę. Zdobycie bieguna? OK. Kilimandżaro? Też. Maraton? Potrenuję i przebiegnę. Taniec? Nauczę się, bo dam z siebie wszystko. Tyle że najpierw rzucam się na coś, a potem to zostawiam. Poza rodziną i fundacją w moim życiu nie ma stałości. Mieszkam raz tu, raz tam. Do Krakowa pojechałem trochę za dziewczyną, trochę za pracą. Ciągnie mnie także do Malborka i domu, który odwiedzam średnio raz na półtora miesiąca. I wcale nie traktuję go jako miejsca, gdzie rozgrywały się trudne historie. Wracam tam do moich najbliższych, których kocham, a których kiedyś nieraz raniłem. Nie wyobrażam sobie, co musiałbym zrobić, żeby rodzice mi powiedzieli: „Wynoś się z domu, nie chcemy cię widzieć!”. Tak jak może powiedzieć jakiś kumpel.

Jan Mela o przyszłości

Jednak czas już wydorośleć. Być może kolejnym celem będzie własny dom. Coraz częściej o tym myślę. Jak widzę dzieciaki, to mi się „micha” uśmiecha od ucha do ucha. A dawniej patrzyłem z niechęcią na jakieś bachory w pociągu. Trochę mnie boli, że nie mam zawodu. Jestem mówcą, szefem fundacji, fotografem, ale nie przełożyło się to na zawodowstwo. Mam potrzebę posiadania zawodu, takiego, który umożliwiałby samodzielność, gdybym chciał, na przykład, przeprowadzić się do Ameryki Południowej lub gdziekolwiek indziej, gdzie nie będę bazował na tym, że jestem Jaśkiem Melą.

A marzenia? Założyć kino, w którym wyświetlano by filmy ze starych projektorów. Mam całą ich kolekcję – leżą gdzieś rozkręcone, tak jak zestawy taśm. Chciałbym zająć się profesjonalnie fotografią. Z ostatniej, samotnej, wyprawy do Azji przywiozłem dużo niezłych zdjęć. Robiłem je cyfrówką, ale mam też stary aparat analogowy z wypstrykanym do połowy filmem. To cały ja – wziąć najlepszy dostępny aparat, kupić film, wykorzystać w połowie i odłożyć na lata do szafy.

Media próbują mnie lansować na słodkiego, eleganckiego chłopca. Cholera wie, dlaczego. Nie podoba mi się wtłaczanie ludzi w takie ramki – albo ktoś jest niezniszczalny i zawsze uśmiechnięty, albo jest zły, albo biedny. A przecież to wszystko jest naszym udziałem. Napisz, że Jasiek Mela nie jest ideałem. Może kiedyś nim będzie (śmiech).

Wysłuchała: Elżbieta Pawełek
Zdjęcia: Wojciech Olszanka/East News, Stach Leszczyński/pap, archiwum prywatne

reklama