Warszawski Grochów, zaciszna uliczka, a przy niej szeregówka. Odeta Moro mieszka tu od 10 lat. Teraz z Konradem, który dał jej miłość i poczucie bezpieczeństwa. W sierpniu pojawi się ich wyczekiwany synek, a już dziś dziennikarka z radością wprowadza zmiany i w domu, i w ogrodzie. Obok nowoczesnych mebli stawia antyki i przedmioty sentymentalne. Nie boi się wyrazistych kolorów i faktur. Jest eklektycznie i z klasą. 

reklama

Czas oczekiwania na dziecko jest wyjątkowy, pojawia się szereg wyzwań, także w domu. Zaczęłaś już wnętrzarską rewolucję?

Oczywiście! Zaczynam ponownie „gniazdować”, bo od zawsze by- łam kwoką. Kocham zbierać, urządzać, więc dla mnie to nie jest nowość. Kiedy byłam nastolatką i dzieliłam z siostrą pokój, wciąż wprowadzałam ulepszenia i zmiany. I tak mi zostało do dziś. Mam 40 lat i wciąż coś remontuję. Mam małego bzika – zbieram różne przedmioty, drobiazgi, które cieszą oko. Zabroniłam sobie już chodzenia na bazary ze starociami, bo nie chciałabym mieszkać w muzeum. Ale lubię rzeczy stare, po których widać, że mają swoją historię. Lubię je wynajdować na pchlich targach i potem restaurować, dawać nowe życie. Mam na przykład komplet sztućców Frageta. Cieszy mnie każda łyżeczka i każdy widelec, który udało mi się wyszukać i kupić za 10 czy 20 złotych. Nie trzymam ich na specjalne okazje, są przez nas używane na co dzień. Służyły komuś sto lat wcześniej i teraz służą nam. To jest fajne, bo wiem, że kryją różne tajemnice.  

Jesteś emocjonalna, sentymentalna, więc co dla ciebie znaczy słowo „dom”?

To ludzie. Lubię, jak w domu jest głośno, kiedy tętni życie, kiedy coś się dzieje, kiedy dobiegają odgłosy osób, które kocham. Dom nie musi być sterylnie czysty, nie jestem maniaczką sprzątania. Ma być dla nas. Nie boisz się wejść w butach, bo zostawisz brudną podłogę albo coś zniszczysz. Musi być wygodnie wszystkim. Tak wybierałam kanapy. Są z gęsiego puchu – miękkie i chce się w nich zasnąć.

Ten dom, tak jak ty, rozpocznie nowy etap życia. To wasza druga szansa. Za kilka tygodni urodzi się wasz synek.

Odcinam wszystko grubą kreską. Mam luz. Życie jest zbyt krótkie na oglądanie się za siebie. Trzeba iść do przodu, nie wolno tracić zbyt dużo energii na rozmyślania „co by było, gdyby…”. Zamknęłam etap związku z Michałem Figurskim, żyję tu i teraz i robię „drugie okrążenie”. Zawsze chciałam mieć dużą rodzinę, dom pełen dzieci. Mam spokój zawodowy i emocjonalny. Dojrzałam. Nie wykluczam, że po urodzeniu syna będę chciała mieć jeszcze jedno dziecko. Uświadomiłam to sobie przez ciężką chorobę Michała. Inaczej spojrzałam na życie. Dziś wiem, jak wielkim darem jest zdrowie i to, że wstajemy z łóżka, a przed nami życie pełne niespodzianek. Już urządzam pokój dla synka. Jak się rodziła Sonia, mieliśmy zbyt małe mieszkanie. Teraz mogę poszaleć i zrobić mały pokoik w stylu marynarskim, o jakim marzą wszystkie przyszłe mamy. Mam wybrane mebelki, w kolorach biało-błękitno-szarych z elementami marynistycznymi. Do tego uszyję jakieś białe zasłony. Pochodzę z Mazur, uwielbiam wodę, od dzieciństwa żegluję. Kiedy 14 lat temu urodziłam Sonię, próbowałam wszystkim udowodnić, że sobie świetnie poradzę sama. Teraz wiem, że nie muszę być idealna we wszystkim. Macierzyństwo jest piękne, ale może też dać w kość, a ja nie jestem supermatką. Nasze życie zmieni się w sierpniu. Na początku z pewnością będę w stu procentach oddana dziecku. Potem chciałabym szybko wrócić do pracy. 

Gdzie bije serce twojego domu?

W kuchni! Meble kupiłam z ekspozycji. Są poskładane z różnych elementów. Blaty murowane, wyłożone kafelkami. Gdy byłam dzieckiem, obrywałam za to, że kroję chleb na blacie, ale wciąż tak robię... Więc stwierdziłam, że blat będzie praktyczny, żeby nie było rys po nacięciach nożem. Orientalne kafle na podłodze są teraz bardzo modne. Przypominają hiszpańskie chodniki w andaluzyjskim miasteczku. Kiedyś podobną mozaikę, niewiarygodnie drogą, zobaczyłam w jednym z salonów. Ale się w nich zakochałam i okazało się, że dla chcącego nic trudnego. Znalazłam najtańsze kafle – matowe, kolorowe – i potem znalazłam firmę w Katowicach, która wykonała wzór, pocięła kafle i ułożyła na siatkach mozaikę. Tym sposobem podłoga kosztowała dużo mniej, efekt jest dokładnie taki sam, a satysfakcja większa. Ta kuchnia to różne historie, na przykład zmywarka, która stoi bez frontu. Były święta, ja się rozwodziłam, nie miałam pracy i pieniędzy, a stara się popsuła. Jakoś te święta przeżyłam. Potem kupiłam za 200 złotych tę właśnie zmywarkę od pana, który sprowadzał używane sprzęty AGD z Niemiec. Zmywa świetnie do dziś.

W kuchennych szufladach ukrywasz jakieś skarby? 

No oczywiście. Komplet srebrnej zastawy do jedzenia jajek na miękko. Stare cukiernice, młynki do kawy, waga – w kuchni musi być obowiązkowo. Ta stara przypomina mi wakacje u dziadków; handlowali szczypiorkiem, rzodkiewką, pomidorami, więc ja wciąż ważyłam na takiej wadze warzywa i owoce. Bawiłam się w sklep.

Szafa art déco w przedpokoju też ma jakąś historię?

Jasne. Stała w zapyziałym domku letniskowym moich przyjaciół, do którego ich dziadek jeździł na ryby. Trzymał w niej „Przegląd Sportowy” z lat 50. i 60. Jest superpojemna, zrobiona bez gwoździ. Oczywiście zakochałam się w tej szafie, postanowiłam ją stamtąd zabrać i odrestaurować. Takich rzeczy już dziś nigdzie nie kupisz. Każdy z naszych gości już od progu krzyczy: „Jejku! Jaka piękna szafa!”.

Gdzie znalazłaś kominek i jak te kafle trafiły do domu?

Kiedyś na warszawskim Kole urzędował pan, który miał katalog z piecami. Jeździł po starych dworkach i demontował piece kaflowe. Pod Warszawą miał ogródek, tam trzymał te kafle. Wybraliśmy ten brązowy piec, potem dopasowaliśmy zwykły wkład kominkowy. Problem pojawił się, gdy chcieliśmy to złożyć w całość. Musieliśmy znaleźć zduna, a w dzisiejszych czasach to zawód na wymarciu. Ale udało się. Ten piec ma pewnie ze 120 lat i niejedno widział i słyszał. A tamta witrynka to prezent od mojego Taty. Ten piękny mebel wypatrzył w starej wędzarni. Oddaliśmy ją do renowacji, ale zapach pozostał. Przez pierwsze pół roku cuchnęło wędzonką w całym domu. Teraz trzymam w niej swoje ukochane filiżanki, które też kolekcjonuję. To małe dzieła sztuki, sygnowana przedwojenna porcelana. Jak je weźmiesz do ręki, to masz wrażenie, że trzymasz coś bardzo kruchego. Tu moja kolekcjonerska piękna KMP-ka. Ma dwa talerzyki, bo jeden jest dodatkowy na ciasteczko. (Odeta bierze do ręki filiżankę i odkrywa, że jeden z talerzyków nie jest od kompletu). Ups! A to niespodzianka. Ktoś musiał zbić ten talerzyk i podstawić drugi, żebym się nie zorientowała. To mogła zrobić tylko moja córka (śmiech).

A nad kominkiem wisi kolekcja przedwojennych rysunków satyrycznych Zbigniewa Lengrena, które kupiłam za jakieś 300 złotych na bazarze. Dziś pewnie każdy z nich wart jest co najmniej kilkaset złotych. Śmieję się, że przydadzą się na złe czasy. Stół w dużej jadalni jest po prostu stołem bilardowym. Nie jestem jakimś supergraczem, ale podczas spotkań towarzyskich można sobie pograć, pośmiać się, pogadać. Ma ogromny drewniany blat i mogę przy nim usadzić naprawdę mnóstwo gości. Każdy się zmieści. Kocham gotować. Często podaję jagnięcinę czy ryby. Robię tatary, najczęściej z ryb. W ogrodzie mam duży gazowy grill, na którym smażę kotleciki jagnięce. Do tego ziemniaczki gratin. Z reguły podaję ich całe tace, są moją specjalnością. Robię też carpaccio z buraków. Moje dania są współczesną wariacją polskiej tradycyjnej kuchni.

Na ścianach wiszą obrazy, rysunki i zdjęcia. To cykl rysunków Tadeusza Kantora. Tam projekty kostiumów do spektaklu z 1963 roku. Obok prace Franciszka Starowieyskiego, który – wierzyłam w to – podkochiwał się we mnie. Zawsze mnie zaczepiał, kiedy był gościem programu, który prowadziłam w telewizji. Kupiłam ten obraz ze względu na te miłe wspomnienia. Mam też zdjęcie Kiepury z autografem. Ludzie zapomnieli, kim był, zapomnieli o jego fenomenie. Kiedy zobaczyłam to zdjęcie, przypomniała mi się opowieść o tym, jak Kiepura, gdy w czasie okupacji przyjeżdżał do Warszawy, wychodził na balkon w hotelu Bristol i śpiewał warszawiakom. Dawał im drobną radość w trudnych czasach. To był niezwykle pozytywny i utalentowany człowiek, a jego zdjęcie ma także niezwykłą historię. Kiedyś spotykałam się z chłopakiem, którego ciocia była fotografem, reporterką w USA. I w 1939 roku – przed premierą filmu „Przeminęło z wiatrem” – robiła zdjęcia odtwórcom głównych ról, ikonom kina: Vivien Leigh, grającej Scarlett O’Harę, i Clarkowi Gable’owi, filmowemu Rhettowi Butlerowi. Na piętro prowadzą drewniane schody z witrażem w oknie. Ale na uwagę zasługuje przedwojenny żyrandol.

Skąd go wzięłaś?

To absolutny unikat. Był w mieszkaniu, które kupiliśmy jeszcze z Michałem. Kamienica z 1911 roku przetrwała wojnę, bo Niemcy mieli tam swoją centralę telefoniczną. Właściciel chciał go zabrać, ale postawiłam warunek: kupujemy mieszkanie z żyrandolem albo wcale. No i dobiliśmy targu – mieszkanie plus żyrandol w gratisie. Jest ciężki do czyszczenia i mycia, ale wyjątkowy. Nigdy nie spotkałam czegoś tak pięknego. Naprzeciwko schodów jest wejście do łazienki. Po prawej nasza sypialnia: moja i Konrada, a po lewej dwa pokoje. Jeden w przyszłości będzie pokojem synka, w drugim mieszka nastoletnia córka Sonia. Klasyczny układ szeregówki, ale bardzo praktyczny.

Widzę, że 10 lat temu miałaś niezłego nosa do wnętrz. Urządziłaś łazienkę i kuchnię, wyprzedzając o całą dekadę modowe trendy. Klasyczne czarno-białe kafelki. Octagon, który teraz tak dobrze się sprzedaje, na podłodze.

Kocham klasykę – nie wychodzi z mody, nie nudzi się. W łazience mam dużą, wolno stojącą wannę, a przy niej drzwiczki z pieca kaflowego, ukrywające rury hydrauliczne. Wanna musiała być duża, bo lubię w niej długo leżeć i czytać książki. Mam tu też kilka gadżetów, które lubię, na przykład szklaną tarkę, która kiedyś służyła do prania bielizny. Zamiast zwykłej półki na kosmetyki postawiłam maszynę do szycia Singera. Nie wiedziałam, co z nią zrobić, bo przecież nie ustawię na niej paprotki. Maszyna nie działa, więc nie mogę na niej szyć i w ten sposób ją wykorzystałam. Do pokoju Soni lepiej nie wchodzić. Kto ma nastolatkę, wie, o czym mówię... Nasza sypialnia to królestwo przedmiotów przywiezionych z różnych części świata. Eklektyzm w czystej postaci.  

Co jest najcenniejsze? Z którą pamiątką byłoby najtrudniej się rozstać?

Jest tu mnóstwo mebli i bibelotów, więc trudno zdecydować, ale bardzo lubię komodę – jest drewniana, z żelaznymi okuciami. Solidny mebel, który wędruje ze mną od lat. Zawsze się sprawdza, wszędzie pasuje. W korytarzu, w salonie, w sypialni. Lustro jest w egzotycznym klimacie i pasowało do poprzedniego małżeńskiego łoża. Ale łoże musiałam zmienić, konsekwentnie wiję nowe gniazdo. Lustro zostało. Nad łóżkiem wisi wielki podświetlany talerz, który przytargałam z Turcji, robią tam z takich elementów kawowe stoliki. Jest tu kilka wyjątkowych dla mnie rzeczy: góralska spinka, wachlarz z Japonii czy kinkiety z Maroka. To mój świat pamiątek i wielu wspomnień.

Gdybyś musiała spakować się w 5 minut i wyprowadzić, to co byś zabrała?

Kiedyś w podobnych sytuacjach zabierało się rzeczy małe, ale cenne, a ja nie mam bardzo drogiej biżuterii. Ale wzięłabym dyski komputerowe ze zdjęciami, szczególnie tymi, gdzie mam zarchiwizowane zdjęcia z całego mojego życia, mojej córki. Za chwilę pojawią się tam zdjęcia synka. Mając wszystkie wspomnienia w głowie i takie ocalone zdjęcia, miałabym uratowaną swoją tożsamość, swoje życie z ukochanymi osobami. A to uważam za najważniejsze.

Rozmawiała Katarzyna Karapyta
Zdjęcia: Aneta Tryczyńska
Stylizacja: Agnieszka Głowacka
Make-up: Zosia Gil