W domu u Tigera

Znani i lubiani w domu

Dariusz Michalczewski

Twardziel na ringu, na co dzień łagodny prawie jak baranek. Kocha rodzinę, lubi sztukę i... szlachetne czerwone wino.

Nie przywiązuję się do rzeczy, nie mam nic ulubionego. Jest zegarek, samochód, dom – to dobrze, jeśli nie ma – trudno.

Gdy Basia – od kilku lat jestem mężem Basieńki – stuknie w coś autem, pytam tylko, czy wszyscy cali. Uwielbiam zasypiać z moim czteroletnim synkiem Darusiem, bawić się z nim od samego rana, przekomarzać. Ale na jakim łóżku to się dzieje i w jakim kolorze jest dywan – to mnie nie interesuje.

Dariusz Michalczewski - mam sentyment do portowych miast

Właśnie kupiliśmy mieszkanie w Nadmorskim Dworze. W lesie, nad Bałtykiem. Dwieście metrów na jednym poziomie. Ona wije to nasze gniazdo po swojemu i… niech będzie tak, jak jej się podoba. Fajnie jest widzieć, jak Basia się z tego wszystkiego cieszy, w jaki sposób dobiera meble, jak kombinuje, gdzie powinny być grzejniki. Czasem pyta mnie tylko: zasłony czy rolety? Ale nawet nie czeka na odpowiedź, bo wie, że jej nie usłyszy. Dla mnie dom to miejsce, w którym jesteśmy razem: Basia, Daruś, moi dwaj starsi synowie – Michał i Nicolas. Nie żadne rzeczy i przedmioty.

Dałbym sobie radę wszędzie, ale najbardziej lubię Gdańsk i Hamburg. Mam ogromny sentyment do portowych miast – pierwsze mnie wychowało, w drugim stałem się mężczyzną. Do Niemiec uciekłem, gdy miałem 20 lat, tuż przed olimpiadą w Seulu, ponieważ w Polsce nie widziałem szans na rozwój swojej bokserskiej kariery. Pognałem autostradą prosto z Gdańska do Hamburga. Pięć dni później dojechała do mnie moja pierwsza żona Dorota i synek Michał.

Dariusz Michalczewski - początki kariery

Biedy zaznałem na samym początku, ale nie była aż tak dojmująca, bo równolegle z treningami pracowałem na budowie czy w warzywniaku, a Niemcy dali mi wszystko, co na początek potrzebne: stary telewizor, stół, widelce, talerze, czajnik. Potem, gdy w 1991 roku zostałem mistrzem Europy i posmakowałem wielkiego świata, paradoksalnie motywował mnie dobrobyt innych. Pełne sklepy, piękne ogrody, wielkie domy. Chciałem tego dla moich synów. Czułem się jak król życia, bo jeździłem oplem calibrą.

Wydawało mi się, że jestem gość. Moja młodość to karuzela, maraton, ale wiem, że gdybym siedział wtedy w domu, niewiele bym osiągnął. A tak moi chłopcy mogli studiować w najlepszych szkołach w Ameryce, niczego nigdy im nie brakowało. Owszem, zapłaciłem za to pewną cenę, bo dzieciństwo dzieci mi uciekło. Jestem dla nich starszym kolegą i dopiero najmłodszy Daruś zrobił ze mnie ojca.

W Niemczech kupowałem obrazy, rzeźby, rysunki. Do zbierania sztuki namówił mnie Bruno Bruni, malarz, którego poznałem w 1993 roku. To on otworzył mi oczy na świetne jedzenie i szlachetne czerwone wino. Byłem wtedy młody i ciekaw życia. Lubiłem bywać. Spotykałem się z aktorami, politykami, muzykami, śpiewałem z Lady Pank, Marylą Rodowicz, Scorpionsami, dzięki którym poznałem Micka Jaggera i Whitney Houston. Bawiłem się na całego. Były też wygłupy z kolegami, imprezy, na których odreagowywałem treningi i walki. W sumie cieszę się, że mam to za sobą, że przeżyłem to wszystko jako młody koleżka, bo gdy widzę teraz łysiejącego pięćdziesięcioletniego pana w cabrio śliniącego się do młodych dziewczyn, to myślę sobie: „No i co mu z tego?”. Jedynie zapalenie uszu chyba.

Dariusz Michalczewski - dzieciństwo

Tata Bogusław trzymał nas krótko. Jako dziecko mieszkałem z rodzicami, siostrą i bratem (bliźniakami) na 45 metrach w Gdańsku, w dwóch pokojach, gęsto.
Ścielenie łóżek, potem do szkoły, odrabianie lekcji, sprzątanie. Pamiętam, i niemiło to wspominam, jak tata zabierał nam odkurzacz „Kaśkę” i musieliśmy zbierać śmieci z ziemi rękoma... Gdy zmarł, miałem 12 lat. Wówczas za namową wuja i mamy zacząłem boksować. Chodziłem jeszcze do szkoły, bo trzeba było, ale mimo że byłem z nią już trochę na bakier, podpadałem tylko zachowaniem – czasem komuś dałem w pysk, bo znęcał się nad słabszym, a radziłem sobie nawet z chłopakami starszymi ode mnie o parę lat.

Czułem się też bardzo odpowiedzialny za mamę oraz rodzeństwo, zacząłem grać w karty i bilard – zawsze wpadło trochę grosza dla rodziny. Pierwsze pieniądze zarobiłem, myjąc szyby samochodowe na pewnym placu w Gdańsku-Wrzeszczu. Ten plac po latach kupiłem i zbudowałem na nim centrum handlowe Manhattan. Teraz mam tam jeszcze Tiger Gym.

Pamiętam, jak mój pierwszy trener, Ryszard Broniś, wygrywał pieniądze w pokera, a po turnieju kasę dawał nam, chłopaczkom. Dzięki temu mogłem kupić sobie szetland i pozostać przy boksowaniu. Tak jak kiedyś on pomógł mnie, tak ja dziś pomagam dzieciom. Fundacja „Równe szanse”, którą założyłem, to mój dług wdzięczności. Pokuta. Lubię, jak te dzieciaki się cieszą. Chcę im udowodnić, że energią, którą mają, mogą dobrze pokierować. Nie muszą być kryminalistami, nie muszą błądzić. Jestem na to żywym dowodem.

Moja mama Maria miała siedmioro rodzeństwa. Wszyscy mieszkaliśmy blisko siebie i bardzo miło wspominam święta. Wigilia albo u którejś z cioć, albo u nas to było coś wyjątkowego.

Tata ubierał z nami choinkę, a prezentem mogło być cokolwiek, bo prawda jest taka, że w tamtym czasie prezentem było wszystko, obojętnie: dwa banany, pomarańcza, piłka, kijek do hokeja – choć nie jeździłem na łyżwach, i tak cieszyłem się jak wariat. Prezent to był prezent. Pamiętam, gdy kiedyś moi kumple ze wschodnich Niemiec narzekali, że ciągle muszą jeść te wszystkie arbuzy i winogrona. A ja im mówiłem: „Kurde, banany to jeszcze niedawno mogliście tylko na kartce rysować, a teraz pyskujecie”.

Dopiero po śmierci taty przestałem lubić Wigilię. Strajkowałem chyba ze trzy, cztery lata, zostając w domu sam, na złość sobie i ku rozpaczy mamy. Taki byłem uparty. Nie tylko wspomnienie świąt zostało we mnie na zawsze. Także kuchnia mojej mamy jest nie do pokonania. Schabowe, kalafior z bułką tartą, placki ziemniaczane, mizeria, sałata w śmietanie... W żadnej restauracji tak nie zjesz.

Dariusz Michalczewski - nigdy w pojedynkę

Instrukcja obsługi Tigera? Być ze mną dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Mogę naprawdę wiele znieść, ale z kimś, nigdy w pojedynkę. To moja słabość. Gdy mieszkałem w Hamburgu, miałem piękne domy z basenami, wielkie ogrody, siłownie, nawet swoje dyskoteki… I co z tego? Gdy w domu nie było nikogo, nawet nie przekraczałem progu. Od razu robiłem wypad. Bo ja nie potrafię być sam.

Wysłuchała: Hanna Halek
Zdjęcia: Darek Golik/Fotorzepa/Forum, Maciej Kulczyński/SE/East News, archiwum prywatne

reklama