Bo widzi pan, krowa jest trapezem – mówi z szelmowskim uśmiechem Zofia Rostad. – Ja patrzę na zwierzęta jak na figury geometryczne – kończy myśl.

Jesteśmy w łódzkim Muzeum Włókiennictwa, trwają ostatnie przygotowania do wystawy artystki. Krowy baraszkują na wywieszonych na ścianach tkaninach. Obok kozy, koty i psy – cała menażeria. Swoją przygodę ze sztuką zaczynała właśnie od geometrycznej abstrakcji. Było to ponad pięćdziesiąt lat temu w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Od tego czasu zaprojektowała mniej więcej tysiąc pięćset kolekcji dla niezliczonych domów handlowych i firm dekorujących wnętrza.

Patrząc na portfolio artystki, można odnieść wrażenie, że samymi jej projektami da się urządzić dom od piwnicy po dach. Tkaniny, tapety, porcelana, garnki, piżamy, książki dla dzieci… – Jestem eklektyczna – opowiada. – Zmieniam tematy i inspiracje, bawię się pracą, bo chcę sobie samej sprawić przyjemność. Jednego dnia podobają jej się kwiaty, innego abstrakcyjne wzory. A zwierzęta zawsze, szczególnie lubi koty. – Zdarza nam się, że z mężem miauczymy do siebie – śmieje się. Kiedyś do domu przyszedł elektryk, dzwoni domofonem, a tam słychać pomiaukiwanie. Ot, pomyłka, artystka myślała, że to mąż.

Zaczynała pięćdziesiąt lat temu we Francji. Po studiach wyjechała do rodziny na wakacje i już została. – Byłam biedna jak mysz kościelna, zarabiałam jako niania – wspomina. Pierwsze sukcesy przyniosły jej projekty z motywami ludowymi. Pomalowała kilka skrzyń dla śpiewaka Gilberta Bécaud. Chwyciło. Gdy zaczęła bawić się abstrakcją, wszyscy twierdzili, że to takie niemodne.

Tymczasem prace były początkiem wspaniałej kariery. – Trzy lata temu odebrałam telefon, słyszę męski głos: „Tu doktor taki a taki, pamięta mnie pani? Była pani moją nianią” – opowiada ze śmiechem. Zadzwonił, bo znalazł informację o jej wystawie…

Inspiracji szuka wszędzie. W notesie (zawsze ma go w torebce) robi szkice albo zapisuje pomysły. To może być cokolwiek, choćby linia wyżłobiona przez falę na piasku w Grecji. Potem trzeba ją narysować i przenieść na materiał. – Właśnie z tym jest najwięcej użerania – wyznaje pani Zofia. Zawsze miała w zwyczaju nadzorować produkcję w fabryce. Pilnowała, by kolor i kształt dobrze wyszły. – Teraz jest kryzys, producenci padają – mówi. – Nie polecę do Indii czy Pakistanu pilnować swoich tkanin.

Zmienia zatem front i chce się poświęcić malarstwu. Najpierw jednak trzeba zająć się wystawą, a potem posprzątać porządnie w pracowni. Papiery i rysunki, wszystko do wywalenia. – Najchętniej położyłabym się na kanapie z powieścią Moniki Szwai – wyznaje. – A z wystawą to śmieszna sprawa. Po co robić pokaz prac, skoro nikt mnie tu nie zna? – zastanawiała się. Chyba po to, żeby pokazać, co też z łódzkiej studentki wyrosło. A wyrosła światowej sławy projektantka. – Czasem widzę, jak ludzie na podwórkach czy balkonach suszą pranie i wisi tam moja pościel czy piżama – mówi pani Zofia. – Myślę sobie wtedy: ale fajnie!

Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Archiwum Zofii Rostad,
Wystawa „Zofia Rostad. Prace z lat 1959-2011” czynna do 1 kwietnia 2012 w centralnym muzeum włókiennictwa w łodzi.

 Nr 1 (109/2012)