Witold Zaczeniuk - książę przy sztalugach

Artyści

Nigdy nikogo nie naśladował, co najwyżej inspirowali go najlepsi. Dlatego Witold Zaczeniuk stworzył oryginalny styl. Sam miał problem z tożsamością – w jego żyłach płynęła krew rosyjskiego arystokraty...

Napis na nagrobku jest lakoniczny. Zawiera dwie informacje: imię Stefan i datę śmierci – 17 lipca 1999 roku. Tak zażyczył sobie zmarły w testamencie. Stefan to drugie imię, którego używał zamiast pierwszego (Witold). Nazwiska brak, bo to, które otrzymał, nie było jego, a z prawdziwym też był kłopot. Data urodzenia została najpewniej sfałszowana, więc jej również nie chciał uwzględniać. W ten oto sposób do gołych faktów zredukował swoją tożsamość malarz Witold Stefan Zaczeniuk.

Na początku była szczęśliwa iluzja. Stefan urodził się w białostockiej rodzinie Zaczeniuków. Przybyła gdzieś z Rusi jeszcze w XVI wieku. W 1880 roku część rodu osiadła w uroczysku Księżyno. Mieli tu sporo gruntów, pobudowali cegielnię. Tu też przyszedł na świat Józef, ojciec Stefana. Został inżynierem, kształcił się we Lwowie i w Petersburgu. Tam właśnie poznał Olgę, córkę oficera armii carskiej. W 1920 roku wzięli ślub, rok później urodził się Witold. Wrócili do Polski, gdzie na świat przyszedł po kilku latach drugi syn, Jerzy. Józef miał uprawnienia architekta i prowadził w Białymstoku dobrze prosperującą firmę budowlaną. Angażował się społecznie, był znanym filantropem. Zapewne to on właśnie zaszczepił u Stefana miłość do sztuki.

reklama

Szok przyszedł wraz z osiemnastymi urodzinami chłopaka. Bo w chwili uzyskania pełnoletności rodzice oznajmili mu, że nie jest ich biologicznym dzieckiem. Co więcej, pochodzi z rodziny rosyjskich książąt Oboleńskich. Ci byli blisko skoligaceni z rodem Rurykowiczów, czyli wymordowaną przez bolszewików dynastią panującą w carskiej Rosji. W nieznanych okolicznościach Józef i Olga zgodzili się zaadoptować dziecko z książęcego rodu. Dokumenty i datę urodzin sfałszowano.

Rodzinny rozłam

Dla chłopaka był to cios, zwłaszcza ze względu na silne więzi z ojcem. O następnych latach jego życia wiadomo niewiele. Już po wojnie w artystycznym życiorysie pisał, że w zakresie sztuki kształcił się prywatnie w kraju „i samodzielnie w Paryżu”. Wiadomo, że Stefan malował, ale z przedwojennego dorobku nie ostało się nic. Prace spłonęły wraz z jednym z warszawskich mieszkań rodziny. Tuż przed wojną malarz z ojcem zamieszkali w Warszawie, a Olga z Jerzym pozostali na Podlasiu, skąd później wywieziono ich na Syberię. Ojciec zginął w bombardowaniu w czasie powstania. Pierwszą bodaj powojenną pracą Stefana był portret brata. Przedstawia żołnierza LWP w stopniu podporucznika. To w pewnym sensie symboliczne pożegnanie z rodziną. Jerzy nigdy nie uwierzył w historię o książęcym pochodzeniu. Poróżniła ich także polityka, bo Stefan do socjalizmu odnosił się niechętnie. Przestali utrzymywać kontakty.

Stefan zaprzyjaźnił się z Tadeuszem Gronowskim, znakomitym grafikiem i architektem. Pracowali przy filmie animowanym „O kaczce plotce” w reżyserii Władysława Nehrebeckiego, walcząc z niechętną ich graficznym rozwiązaniom cenzurą. Gronowski poprosił Stefana o pomoc przy projektowaniu gobelinów dla Teatru Wielkiego. Razem też stworzyli wnętrze kawiarni Ujazdowskiej – Stefan wymyślił do niej meble. Zaczeniuk opracowywał także graficznie książki medyczne. Zwieńczeniem współpracy z Gronowskim była wspólna wystawa malarska w Zachęcie w 1958 roku. W katalogu twórcy pisali, że „na pewno bardzo wiele zawdzięczają abstrakcjonizmowi”. Stefan fascynował się picassowskim kubizmem, daleki był jednak od naśladownictwa.

Bazarowy rosyjski

W pamięci rodziny pozostał Stefan jako intelektualista. Interesował się filozofią, bywał zapraszany na gościnne wykłady na Uniwersyt Warszawski. Pojechał do Francji, gdzie wedle rodzinnych wspomnień nawiązał nawet kontakty z potomkami rosyjskich książąt. Był tej rodziny ciekawy, ale nigdy nie oczekiwał, że zostanie uznany za jednego z nich. Pod koniec życia fascynował się rosyjską kulturą: czytał, słuchał muzyki. Żeby porozmawiać w tym języku, chadzał na pełne przybyszów ze Wschodu targowisko na Stadionie Dziesięciolecia.

Tekst: Staszek Gieżyński
Zdjęcia: archiwum rodziny, Desa Unicum