Było to teraz, w listopadzie. Stanisław Fijałkowski obchodził 88. urodziny na wernisażu w poznańskiej Galerii Ego. Pojawił się z żoną Walerią (jak powiedział, znacznie młodszą, bo aż o trzy dni). Są razem 60 lat, wciąż nierozłączni. – Nie żuj ciastka, kiedy robię ci zdjęcie – beształ swą damę. Zależało mu, żeby dobrze wypadła na fotce.
Fijałkowski posługuje się sprawnie nie tylko aparatem fotograficznym. Także kamerą filmową, komputerem (pierwszy kupił w 1993 roku) i skanerem. Jest fanem porządnych – jak to określa – urządzeń, możliwie najnowocześniejszych. Nie widzi różnicy między warsztatem tradycyjnym a elektronicznym. Wszystko przecież zaczyna się w głowie…

Kiełbasa z walizki
W Ego znalazły się rysunki prezentowane po raz pierwszy po 45 latach od powstania. Dwadzieścia niewielkich kartek pokrytych ołówkowymi kompozycjami. Jak zwykle u Fijałkowskiego, są to abstrakcje, do których zrozumienia zawsze jest klucz. W tym przypadku była… głowa artysty.
Działo się z nią coś nie tak i trafił do szpitala. Na domiar złego stało się to w Paryżu, gdzie przyjechał na otwarcie swej wystawy! Zamiast cieszyć się atrakcjami nadsekwańskiej stolicy – w końcu nie tak łatwo było w 1965 roku wyrwać się na Zachód – przeszedł operację mózgu i długą rekonwalescencję. Znajomi dostarczyli mu kajet i ołówki. – Szpital i zabiegi odbierałem jako coś nierzeczywistego. Realny wydawał mi się jedynie świat narysowany – wspomina. – Te szkice stały się formą pamiętnika. Po tamtym pobycie pozostały też zapiski. Wielce pouczające. Jak odżywiał się przybysz z socjalistycznego kraju? Wiktuałami przywiezionymi z ojczyzny. („Na śniadanie w dalszym ciągu przywieziona z Polski polędwica, sucha kiełbasa, masło i pumpernikiel”).
Mimo własnej kiepskiej konduity, Polak zawsze miał współczucie dla biednych („Dziś widziałem mężczyznę leżącego wprost na betonie, z teczką pod pachą. Mój Boże, co za straszne opuszczenie i ubóstwo. Co robić, żeby nie czuć się czymś lepszym od niego?”). Zdumiewa także skromność Fijałkowskiego („Gdzie mnie, nieśmiałemu malarzowi, który mało umie i mało wie, równać się? Jak tu iść w wielki świat?”). Postawa inna niż ta, do której przyzwyczaiła nas współczesność.


Afery z jednośladem
Staromodne okularki, plereza białych włosów, zawadiacko przekrzywiony beret. Malowniczy starszy pan, dosiadający motoroweru „komar”. Studenci od czasu do czasu płatali mu figle i przestawiali jednoślad. Odbierał to jako przejaw sympatii. Nauczał w łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych przez 46 lat. Zaczął asystenturę jeszcze jako student, był profesorem i prorektorem uczelni. Na emeryturę przeszedł w 1993 roku. Za swego guru uważa Władysława Strzemińskiego.
– Tworzyliśmy kilkuosobową grupkę wielbicieli artysty – opowiada. – Szybko wyrzucono go ze szkoły, ale byliśmy tak zafascynowani osobowością Strzemińskiego, żeśmy mu stale towarzyszyli, a on hoj-nie obdarzał nas uwagami o sztuce, robił korekty, ofiarowywał swoje prace. Pomimo zauroczenia charyzmatycznym artystą Fijałkowski nigdy nie stał się jego naśladowcą.

Drabina do porozumienia
W reakcji na antysemicką nagonkę roku 1968 Fijałkowski stworzył cykl graficzno- -malarski „Studia talmudyczne”. Znajdziemy tu odniesienia numerologiczne i zakamuflowane interpretacje Świętej Księgi. – Jestem chrześcijaninem, lecz nie zapominam, że źródła mojej religii są w judaizmie – zaznacza. – Kiedy komunistyczny rząd skazywał patriotów pochodzenia żydowskiego na emigrację, czułem się w obowiązku o tym przypomnieć. Równie znacząca jest seria „Autostrady”. Płaszczyzny przecięte ukośną linią, niekiedy urywaną pośrodku kompozycji. Zdaniem artysty, można w tym widzieć wyłącznie dynamikę lub napięcie. I tyle starczy. Ale Fijałkowskiemu dukt wiodący ku górze kojarzy się ze starotestamentową przypowieścią.
– „Autostrada” jest nowoczesnym symbolem Drabiny Jakubowej. To łączność ziemi z niebem, czyli materii z duchem – tłumaczy. – Uważam, że tylko symbol prosty, zarazem wieloznaczny, bliski abstrakcji daje się rozmaicie interpretować. Każdy może go na swój sposób przeżywać, w zależności od bogactwa, jakie w sobie nosi. A jego własna „autostrada”? Wiodła od Zdołbunowa na Wołyniu, gdzie się urodził, poprzez Królewiec, gdzie Niemcy zesłali go na roboty, ucieczkę z sowieckiego transportu, powojenną tułaczkę po zdewastowanej Polsce. Aż przypłynął do Łodzi.

Tekst: Monika Małkowska
Fotografie: Piotr Tomczyk/ Muzeum Sztuki w Łodzi www.msl.org.pl, Galeria Ego, katalogi aukcyjne
Kontakt z artystą: www.galeriaego.pl

reklama