Władca trójkątów - Mieczysław Janikowski

Artyści

Kawalerzysta, który ujeżdżał pojazdy pancerne. Pejzażysta tworzący abstrakcje. Mieczysław Janikowski „nieskończenie przesuwał trójkąty”.

Mój przyjaciel i przeciwnik – tak o Mieczysławie Janikowskim pisał Józef Czapski. Zaprzyjaźnili się dzięki wspólnemu znajomemu – malarzowi Stanisławowi Grabowskiemu. Przeciwnik zaś to łagodne określenie, na dodatek odnoszące się do sfery sztuki. Czapski twierdził bowiem, że „abstrakcja geometryczna była zawsze poza kręgiem (jego) czucia malarskiego”. A tak właśnie malował Janikowski. Ściśle rzecz biorąc, od końca wojny. Wcześniej był wytrawnym pejzażystą, rozkochanym w naturze. To jednak – uważał Czapski – była ledwie wprawka i zabawa. A Janikowski wyjaśniał: „Linia prosta przeciwstawiona krzywej to już jest dramat, więc po co malować coś więcej?”.

Ułan zsiada z konia

Miał zostać prawnikiem. W szkole zdradzał jednak spore zdolności plastyczne. Projektował dekoracje na przedstawienia, tworzył okolicznościowe laurki. Oprócz tego grał na skrzypcach i z sukcesami uprawiał lekką atletykę. Jego ojciec był urzędnikiem państwowym i może to spowodowało, że zapisał się na studia prawncze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Rok później wcielono go do wojska. Został kawalerzystą. Do domu wrócił jako podporucznik, jednak studiów prawniczych nie dokończył.

Poszedł na ASP. Kilka razy zmieniał pracownię, malował głównie pejzaże: Kraków, Tatry, Wybrzeże. Jeździł konno, był instruktorem narciarstwa, a także statystował w Teatrze Słowackiego. Niewykluczone, że marzyła mu się kariera scenografa. Tadeusz Kantor – kolega z roku – wspominał: „Był surowy dla siebie i z pewnym pobłażaniem dla otoczenia”. Ta cecha miała prowadzić go niełatwą drogą przez artystyczne życie. Wojna wybuchła zaledwie miesiąc po tym, jak Mieczysław dostał absolutorium. W pułku ułanów podkarpackich walczył w grupie osłonowej Armii Łódź. Oddział został w końcu otoczony i rozbrojony przez Armię Czerwoną. Janikowski i kilku innych broni nie złożyło. Konno ruszyli na Węgry. W obozie dla internowanych spotkał profesora Filipkiewicza z macierzystej uczelni. – Niech się wali i pali, ale pan, panie Mieczysławie, niech maluje dalej – mówił mu.

Malowanie po szkocku Wojenne losy zagnały malarza do Anglii. Dotarł tam przez Jugosławię i Francję. Dostał przydział do Pierwszej Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka, gdzie on, miłośnik koni, został kierowcą pojazdów pancernych i później tłumaczem. W październiku 1944 roku na południe od Bredy odłamek pocisku trafił go w okolice kręgosłupa. Lekarze nie zdecydowali się na usunięcie szrapnela. Resztę roku spędził w szpitalu w Edynburgu. Gdy wyszedł, armia oficjalnie skierowała go na studia do miejscowego College of Art. Studia ukończył, uzyskując również fundusze na wakacyjną podróż stypendialną.

Znajomy ze studiów tak oto opisywał pracę twórczą Mieczysława Janikowskiego: „Przychodził do pracowni i »szwendał się«, poszukując płótna i sztalugi. Następnie podchodził do wiszącej na ścianie wielkiej papierowej płachty, na którą studenci wyrzucali z palety brudne kolory. Z pudełka po cygarach wyjmował szpachlę, a następnie »skupiał uwagę na wielobarwnych brudach i wybierał szpachlą te, które cenił jako przyszłą harmonię«”. Ten swoisty recykling artystyczny był cechą iście szkocką. Śmiał się z tego sam Mieczysław, opowiadając kilka lat później: „A farby? Maluję cienko i ekonomicznie. Nie na darmo studiowałem w Edynburgu wśród Szkotów”.

Abstrakcja w Ulu

Za przyznane stypendium Mieczysław wyjechał do Paryża. Przygarnął go do siebie Stanisław Grabowski. Zamieszkali razem w jego pracowni w słynnym La Ruche – Ulu. Przed wojną była to kolebka awangardy, mieszkali tu Soutine, Chagall czy Léger. „To gmach okrągły, niemożliwie cuchnący i nędzny” – opisywał podupadłą budowlę Józef Czapski.

Współlokatorzy – artyści – klepali razem biedę, żyjąc jednak artystycznym życiem Paryża. Znajoma wspominała, że Janikowskiego interesowało wszystko: książki o sztuce i gastronomii, powieści kryminalne i religioznawstwo, a także „encyklopedia z dziedziny seksualnej”. Musiał wrócić do Anglii, ale nie wytrzymał tam długo. Znów był w Paryżu, w La Ruche u Grabowskiego. Kantor mówił o nim, że był oschły i apodyktyczny, jeśli idzie „o pewną moralność artystyczną”. Modom nie ulegał, o pieniądze nie dbał. „Wiele lat już przeżył niezasobnie” – powiadał. Triumfy święcił taszyzm, abstrakcja rozlanej plamy. Mieczysław tego nie akceptował, uznawał za efekt przypadku. Mało kto rozumiał jego własne malowanie, choć krytycy chwalili liryczne walory i pokrewieństwo ze średniowiecznym witrażem. Czapski powiadał o Mieczysławie, że „nieskończenie przesuwa trójkąty”.

W 1962 roku przyjechał pierwszy raz do Polski. Miał wystawę w krakowskich Krzysztoforach. Wizytę bardzo mocno przeżywała matka malarza, która wciąż czekała na syna. Zmarła niedługo potem. Mieczysław natomiast odtąd bywał w kraju regularnie. Podczas jednej z ta- kich wypraw, w 1968 roku, przeziębił się. Choroba rozwinęła się szybko, przy okazji okazało się, że cierpi na poważniejsze schorzenie. Zmarł 14 grudnia. Pracował akurat nad cyklem obrazów o stworzeniu świata, bywał nawet w seminarium duchownym, by słuchać biblijnej egzegezy. 

Tekst: Staszek Gieżyński
Zdjęcia: Galeria Dyląg, Galeria Fibak