Mistrz poszukiwań

Artyści

Podobno człowiek uczy się całe życie. Eugeniuszowi Geppertowi nie przeszkodziły w tym ani dwie wojny światowe, ani więzienie, ani zesłanie.

Luwr oszałamia, a jeśli na dodatek zwiedzający jest malarzem, może utknąć w muzeum na długie godziny, jeśli nie dni. To właśnie przydarzyło się mężczyźnie w średnim wieku, który w roku 1925 wysiadł z pociągu na dworcu Care Au Ford. Przybył z Krakowa, gdzie studiował w Akademii Sztuk Pięknych pod okiem Jacka Malczewskiego. Chodził tylko na malarstwo i rysunek. Z lekcji anatomii zrezygnował, bo zapach prosektorium przyprawiał go o mdłości, zaś wpis do indeksu był „wynikiem koleżeńskich usług”.

Omijał szerokim łukiem także wykłady z historii sztuki – bo były nudne, a jego mentor powiedział, że przedmiotu najlepiej uczyć się w muzeach. Posłuchał rady i dlatego po przyjeździe ruszył do Luwru, zaglądając przy okazji na wystawę prac Vincenta van Gogha. Do wynajętego razem z przyjacielem pokoju dotarł późnym wieczorem. Zdyszany i przejęty był w stanie wydusić tylko: „Czego nas oni nauczyli? Trzeba wszystko na nowo zaczynać!”. Taki był początek prawdziwej edukacji Eugeniusza Gepperta.

Pieniędzy nie obiecuję

Wyjeżdżając na stypendium do Paryża, był człowiekiem życiowo doświadczonym. Ukształtował go duch romantyzmu, marzył, by zostać żołnierzem, jednak akademia wojskowa w Weiner Neustadt odrzuciła jego aplikację. Miał „rozszerzoną żyłę w kolanie”. Geppert wtedy nie dostał się także na krakowską Akademię Sztuk Pięknych.

Zaczął studia prawnicze, potem zmienił je na historyczne i jednocześnie uczył się malarstwa w prywatnej szkole Leonarda Stroynowskiego. Wspominał, że to właśnie tam po raz pierwszy zobaczył „nagiego modela, a raczej akt kobiecy”. Jednak to nie ludzka sylwetka była ulubionym tematem młodego artysty. Wychowany na wsi szczególnie upodobał sobie konia – to on stał się jego przyjacielem i modelem, choć jak mówił Geppertowi Józef Pankiewicz: „Trudno dziś malować konie, bo nikt tego nie robi”.

Pierwszy przełom w edukacji młodego Eugeniusza nastąpił w 1912 roku. Któregoś dnia ojciec zabrał go do pracowni Jacka Malczewskiego. Mistrz obejrzał prace, szczególnie zwracając uwagę na te z końmi, po czym rzekł: „Pieniędzy nie obiecuję; one same przychodzą do malarza”. Chłopak niniejszym został przyjęty na studia w krakowskiej ASP. Życie wypełniała mu nauka malowania oraz beztroskie, studenckie zabawy. Kraków, jak po latach wspominał malarz, był miastem kontrastów.

Z jednej strony zjeżdżała tu na studia młodzież ze wszystkich zaborów, zasiedlając centrum miasta. Z drugiej była arystokracja i bogate mieszczaństwo ze swoimi powozami i służbą, mieszkający w rezydencjach poza Plantami. Młodzież z akademii trzymała się razem, zwłaszcza studenci skupieni wokół Jacka Malczewskiego. Wymyślili nawet rytuał inicjacyjny dla świeżo przyjętych do pracowni, podczas którego „nowy” musiał składać przysięgę „na Jacka” oraz publicznie wyrzec się „diabła”, czyli Józefa Pankiewicza. Potem obowiązkowo wszyscy ruszali w miasto.

Debiut na zesłaniu


Latem 1914 roku Eugeniusz wyjechał na Białoruś na zaproszenie przyjaciela Jarosława Prószyńskie-go. Tam na spokojnej wsi zastała go I wojna światowa, a ponieważ był obywatelem austro-węgierskim, natychmiast został aresztowany. Niewoli nie wspominał źle. Był więźniem politycznym – przysługiwały mu liczne wizyty, przyjaciele przynosili jedzenie.

W celi siedział z innym malarzem – Stanisławem Podgórskim. Ten trafił tam pod zarzutem szpiegostwa – przyłapany na… malowaniu pejzaży. Po pewnym czasie Gepperta wraz z innymi skazańcami wysłano przez Moskwę aż nad rzekę Ural, do Orenburga. Kończyła się właśnie I wojna światowa, gdy wypuszczono go na wolność.

Klimat orenburski był paskudny – wiało, a zima dokuczała przez większą część roku. Eugeniusz robił rysunki, malował – głównie konie i portrety. Utrzymywał kontakty towarzyskie z nielicznymi Polakami. Ale właśnie podczas zesłania debiutował. Moskiewska galeria Lemercier organizowała wystawę dzieł polskich artystów. Nie wiedzieć jakim sposobem Geppert otrzymał propozycję wystawienia tam swoich prac. Przesłał jedno płótno – portret – i oficjalnie zaistniał jako malarz w kręgach handlarzy sztuką.

Opuścił Orenburg w 1917 roku. Trwała rewolucja, nie było właściwie wiadomo, kto rządzi miastem. Tymczasem organizował się w Rosji polski Korpus Wschodni. W malarzu odezwał się sentyment do munduru. Ruszył tym chętniej, że choć – jak mówił – doceniał charme miejscowych Rosjanek i Polek, to nikt by za nim nie tęsknił. Został zatem na krótki czas „prostym żołnierzem konnego plutonu Wojska Polskiego”. Zbyt wiele się nie nawojował, choć prochu powąchał, a wierny koń uratował go z tarapatów podczas nocnej potyczki gdzieś pod Pobołowem.

Gdy skończyła się wojenna zawierucha, Geppert wrócił do Krakowa i na ulubione studia, a po paru latach wyjechał do Paryża. Szok, jakiego doznał, obcując z nowoczesnym malarstwem, odbił się na jego sztuce, głównie w kolorach. Pisał potem, że jego malarstwo „jest sprawą koloru, jego promieniowania, przenikania i określania obrazu”. Pracował dużo, spędzając całe dnie przy sztalugach, z jedną tylko przerwą na obiad. Biedował, bo „nigdy nie umiał liczyć pieniędzy”, a „miał pewną wprawę w głodowaniu z czasów orenburskich”. Pomieszkiwał w pracowni Eibischa, żywiąc się bułkami z mlekiem i oczekując na stypendium z Polski.

Wreszcie na Salonie Jesiennym wystawił jeden portret i kompozycję. Choć ekspozycja nie wzbudzała w malarzu entuzjazmu, pisał, że pełno tu „snobujących się na sztukę krytyków, dziennikarzy i marszandów”. Jednak jeden jego obraz upatrzyła sobie pewna Amerykanka i zapłaciła 5000 franków. Wtedy przyjaciele zaciągnęli Gepperta na oblewanie sukcesu.

Postawił kilka butelek dobrego wina, a Eibisch, Duda i Jabłoński pilnowali „by nie kupił lichoty”. Potem były tańce i ucztowanie dzięki specjałom przywiezionym przez jednego z biesiadników z Polski. W czasie paryskich wojaży Eugeniusz poznał śmietankę polskich malarzy tamtego czasu. W kawiarniach spotykał Makowskiego i Kislinga, gdzieś na ulicy mijał Olgę Boznańską, która za towarzyskim życiem nie przepadała.

Finansowo układało mu się różnie. Sprzedawał trochę obrazów, żył także z nauczania malarstwa. Miejscowy marszand zaproponował Geppertowi, by specjalnie dla niego stworzył serię płócien z wyścigów konnych. Temat artyście bliski, przy tym popularny wśród zagranicznych turystów. Eugeniusz jednak odmówił i wrócił do Polski, do Warszawy.

Wśród socjalistycznych grzmotów

Przedwojenne lata to czas ożywienia artystycznego w Polsce. Geppert czynnie w nim uczestniczył, nie tylko wystawiając prace, ale też publikując na łamach branżowych periodyków. Wziął udział w formowaniu Międzynarodowego Zrzeszenia Plastyków. Właśnie jako przedstawiciel tej organizacji wyjechał do Monachium na „Dni Sztuki Niemieckiej”.

Atmosfera była napięta, miasto pełne nazistów. Na wystawie przedstawiano narodowo-socjalistyczne grzmoty, a wiele większe zainteresowanie budziła jej druga część, zawierająca „sztukę zwyrodniałą”, gdzie ku przestrodze były prace takich geniuszy, jak Schiele czy Kokoschka. Geppert wspominał, że miał wątpliwą przyjemność stania tuż za Hitlerem, gdy ten otwierał ekspozycję i rozprawiał o „tych wszystkich Cezanne’ach, tych Żydach”.

Po Monachium Eugeniusz pojechał do Belgii i Francji. Tuż przed wybuchem II wojny światowej wybrał się do Włoch „studiować zagadnienia ściany”. Jeszcze w Polsce zrobił polichromię w dwóch kościołach i chciał poszerzyć wiedzę na ten temat. Na włoskie tournée zabrał świeżo poślubioną żonę – Hannę Krzetuską, także malarkę. Mimo że z kraju wciąż dochodziły niepokojące wieści, wrócili zgodnie z planem.

Podczas okupacji prowadził artystyczną kawiarnię, która służyła za punkt samopomocy malarzy, był aresztowany i trafił do więzienia na Montelupich. Na szczęście zwolniono go szybko, a żołdaków niemieckich najbardziej zainteresowały znalezione w notesie szkice aktów. Okazało się także, że w rodzinie żony jest pewna ciocia – starowinka, wdowa po austriackim generale lekarzu. Dla okupanta była obywatelką Rzeszy, mogła więc mieć w domu radio. Geppertowie słuchali go namiętnie, a potem przekazywali informacje z wolnego świata znajomym.

Po wyzwoleniu przed malarzem stanęło nowe wyzwanie: został poproszony o zorganizowanie Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych we Wrocławiu. Ruszył na Ziemie Odzyskane, tocząc niezliczone boje z urzędnikami o lokal dla szkoły i mieszkanie dla siebie. Warto wspomnieć, że od ubiegłego roku wrocławska ASP nosi imię Eugeniusza Gepperta. We Wrocławiu miał też powołać oddział Związku Polskich Artystów Plastyków.

Niewątpliwym sukcesem, choć propagandowym, był udział w ekspozycji z okazji Wystawy Ziem Odzyskanych, połączonej z Międzynarodowym Zjazdem Intelektualistów. Na imprezie pojawił się sam Pablo Picasso. Geppert daleki był od zachwytu ideami socrealizmu. Pisał, że najważniejszy w malarstwie jest różny stopień natężenia barwy i cienia, nie zaś narzucony temat. Uważał, że nie ma powrotu do realizmu.

W 1957 roku pojechał do Paryża, ale miasto już nie było takie, jakim je zapamiętał. Zniknęły tłumy artystów i gwarne kawiarnie. Paryż jednak ciągle inspirował i malarz wrócił do kraju zauroczony pracami Raula Duffy’ego. Nie mówił już, że wszystkiego trzeba uczyć się od nowa, miał własny styl, bliski abstrakcji aluzyjnej. Malował tak aż do śmierci w 1979 roku.


Tekst: Stanisław Gieżyński
Wykorzystano: Eugeniusz Geppert „Przeszłość daleka i bliska”, Wrocław 1977
Fotografie: Muzeum Narodowe we Wrocławiu, Dział Dokumentacji Artystycznej ASP we Wrocławiu, katalogi aukcyjne

reklama