Czuję się zupełnie jak w Rzymie – stwierdziła Emilka, gdy pierwszy raz zobaczyła aleję Róż. To był dobry znak, bo po jedenastu latach spędzonych we Włoszech jej rodzice postanowili na dobre przenieść się do Warszawy.

Aleja Róż... i już!

Ta okolica przypadła nam do gustu, bo przypominała rzymską dzielnicę Parioli. Spędziliśmy w Rzymie jedenaście lat, kochamy Rzym, urodziła się tam nasza córka Emilia, więc szukaliśmy czegoś, co będzie nam go przypominało. Po przyjeździe do Warszawy oglądaliśmy mnóstwo domów i uparliśmy się, że chcemy mieszkać wyłącznie przy tej ulicy. Jednak kupienie tu nawet najmniejszej kawalerki graniczyło z cudem. Mieszkania są chyba zarezerwowane do piątego pokolenia naprzód, a jeśli trafi się jakieś na sprzedaż, wszystko odbywa się w tajemnicy ­– wspomina pani Brygida.

Nic dziwnego, ta warszawska ulica od samego początku, gdy tylko ją wytyczono na miejscu wspaniałego różanego ogrodu, uważana była za najbardziej wytworną w stolicy. Od ponad stu lat słabość do niej mieli artyści, dyplomaci i ambasadorzy, którzy chętnie wynajmowali tu wille i kamienice.

Modernistyczna klatka schodowa

– Kiedy zdobyliśmy zaufanie mieszkańców i dowiedzieliśmy się wreszcie o wolnym mieszkaniu, decyzję podjąć musieliśmy natychmiast. Już idąc tam, wiedzieliśmy, że je kupimy, choćby do końca nam nie pasowało – opowiada pani Brygida. Ale gdy zobaczyli modernistyczną klatkę schodową, pozbyli się wszelkich obaw.

– Uwielbiamy architekturę i atmosferę Warszawy z lat dwudziestych i trzydziestych. A w tej kamienicy można ją zobaczyć i poczuć już od progu. No i te wysokie na cztery metry ściany, a z kuchni widok na Dolinkę Szwajcarską. Fantastyczne wyczucie przestrzeni przedwojennych architektów sprawiło, że cały dzień, nawet w krótkie zimowe dni, jest bardzo świetliście. Do złudzenia przypomina to Rzym, więc zrobiliśmy nawet rzymskie okiennice – śmieje się gospodyni.

O pomoc w aranżowaniu nowego nabytku zwrócili się do zaufanej projektantki – Elżbiety Carton de Wiart. Wspólnie wybrali neutralne beże i szarości. – Możemy teraz gromadzić ciekawe przedmioty bez obawy o styl. Będą zawsze dobrze wyglądały na takim tle – tłumaczy pani Brygida, która sama też od kilku lat interesuje się architekturą i wnętrzarstwem. Kiedyś była archeologiem, ale zrezygnowała, bo w tym zawodzie trudno pogodzić pracę z życiem rodzinnym.

Mieszkanie z duszą

Podczas kolejnych przeprowadzek nie zachowuje się jednak jak rasowy archeolog, nie ma potrzeby gromadzenia łupów, obrastania w przedmioty. Każde z mieszkań jest dla niej inną historią, bo wiąże się z innym etapem w życiu i innymi emocjami.

– Oprócz najważniejszych pamiątek rodzinnych staram się nie przenosić z miejsca na miejsce żadnej z rzeczy, nawet przysłowiowej łyżeczki. Zawsze zaczynam od nowa. Tutaj zabrałam tylko dwie akwarele, które wisiały nad biurkiem mojej babci w jej gabinecie. Przedstawiają starą Warszawę, gdzie mieszkała przed wojną część mojej rodziny. Te obrazki podkreślają nasz symboliczny powrót tutaj. Pewną ciągłość, która każdemu gdzieś jest potrzebna – mówi Brygida. Tak więc nie tylko akwarele wróciły na swoje miejsce.


Tekst: Sylwia Urbańska
Stylizacja: Małgorzata Sałyga
Fotografie: Małgorzata Sałyga, Mariusz Purta