Miało być high-tech. Ale do mieszkania wślizgnął się bluszcz, który na elewację tej wrocławskiej kamienicy rzucił architekt. Sto lat temu.

Był rok 2005. Zobaczyłam zabiedzony budynek, kiedyś jeden z najświetniejszych we Wrocławiu – wspomina Joanna. Mieszkanie: 106 m, w stanie opłakanym. Szybka decyzja – „kupujemy”. Na szczęście lada moment miał ruszyć remont umierającego zabytku finansowany przez miasto. Budynek (w Śródmieściu, okolice Ogrodu Botanicznego, kupujesz bilet i jesteś w zielonym raju) wymyślił niejaki Wilhelm Heller na życzenie architekta, właściciela kamienicy, który nie chciał projektować sam dla siebie. Budynek jest dziwaczny. Zgodnie z duchem epoki ma kształt organiczny, ale mimo że fasada jest narożna, powstała na planie miękko zarysowanego łuku. Na górze tuż pod dachem podłużne malowidło: pierzaste chmury na tle turkusowego nieba, wśród nich jaśniejące słońce i wstęga bluszczu, falująca jak aplikacja na brzegach serwetki. Ukochany przez secesję ornament wyrasta też w innych miejscach elewacji. Joannie te wzory tak się spodobały, że zaprosiła je do środka.

To był remont totalny. Trzeba było usunąć sporo warstw z przeszłości. Kucie tynków, rwanie podłóg, usunięcie przedpokoju-kiszki z boazerią, pasującą raczej do chaty myśliwskiej w Bieszczadach. – A ja chciałam przestrzeni, wrażenia, że jest czym oddychać – wspomina Joanna. Przeniosła nawet drzwi wejściowe w miejsce, gdzie kiedyś była łazienka. Nowy reprezentacyjny hol utonął w świetle, do pokoi biegło się z otwartymi ramionami. Wtedy dzieci powiedziały „stop”: one muszą mieszkać oddzielnie. Staś, lat 12 (deska, bmx, parkur – sztuka ekstremalnego biegu przez miasto, bez wykorzystania chodnika, po godzinach – origami, na biurku kolekcja papierowych ptaków, pies i kot) i Zosia, siedmiolatka (fanka Michaela Jacksona, zapalona tancerka, miłośniczka psów). Rodzeństwo kocha się, ale na odległość. Trochę szkoda było dużego pokoju, ale musiało powstać przepierzenie. Ważniejszy był „pokój” w domu.

Nie łatwo było wymyślić to miejsce od zera. Secesyjne, organiczne kształty pomieszczeń pieszczą oko, ale sprawiają kłopot, kiedy chce się o nie oprzeć meble. Geometria każdego pokoju jest inna. – Nie poradziłabym sobie bez Agnieszki Pander, czyli Agi, projektantki wnętrz – mówi Joanna. – Nie bałam się, że już po wszystkim obudzę się w nie swoim mieszkaniu.


Uhonorowaniem przestrzeni była minimalna dekoracja. W salonie Aga wywalczyła wielkie, pluszowe kanapy. – Jezu, kto je będzie co chwila odkurzał? – załamywała ręce Asia, ale dała się namówić. Sama z kolei przekonała projektantkę do fioletowego dywanu. Kocha ten kolor na tyle, że nawet kanapę do swojej kancelarii (jest prawniczką), na przekór standardom, wybrała fioletową. W salonie miły akcent to wisząca szafka z przegródkami. Wędrują tam wyszukane na pchlim targu filiżanki Rosenthala. Wzory fajansu inspirowane są malarstwem przełomu wieków XIX i XX. Jest Klimt, Mucha, ale też z innej beczki – Versace, z uchwytem w kształcie złotego skrzydła. Na ściany trafiły prace Anki Mierzejewskiej. A na parapecie pojawił się szklany talerz wrocławskiej artystki Moniki Rubaniuk.

Joanna skończyła szkołę muzyczną, mówi o sobie: „pianistka – odtwórca drugiego stopnia”. Gra z nut. Najchętniej w samotności. Rodzina czasami słucha, a czasami trzaska drzwiami. Mąż Jacek lubi polskiego rocka lat 80.-90. W niedzielne poranki gra albo Kult, albo Chopin. I jeden, i drugi doskonale brzmią w tych kolorach i tej przestrzeni.


Tekst: Natalia Gańko-Laska
Fotografie i stylizacja: Joanna Siedlar