Alchemik z miasta

Miał być chemikiem, został artystą. Marcin Szymielewicz twierdzi,
że „zawinił” jeden promil.


Uspokajam wszystkich, którym ta jednostka kojarzy się ze spożyciem. Rzecz jest prostsza i nieszkodząca zdrowiu. Jako uczeń Marcin startował w olimpiadach chemicznych. Dotarł do ogólnopolskiego etapu. Rozwiązał wszystkie zadania, ale w ostatnim wynik wyniósł jeden promil, co młodemu chemikowi wydało się podejrzane. Policzył inaczej, podał inny wynik. Tymczasem okazało się, że to pierwsza odpowiedź była prawidłowa. Marcin olimpiady nie wygrał, chemikiem nie został. A że ciągnęło go także do sztuki, trafił w końcu na wydział Grafiki Warsztatowej ASP we Wrocławiu.

Zajmował się – i ciągle zajmuje – litografią. Z czasem wypracował własną technikę. Miłość do chemii pozostała artyście do dziś. – Jestem alchemikiem – mówi o sobie. Swoje prace traktuje tajemniczymi miksturami. Najpierw robi wstępny rysunek, który potem trafia do… wanny. Tam jest poddany magicznej obróbce. Czym? Tym, co wpadnie w ręce. Mydłem, tłuszczem, środkami czystości, rozcieńczonym kwasem azotowym, stearyną. – Męczę papier, nadaję mu nową fakturę i strukturę – tłumaczy Marcin. – Nie lubię, gdy jest zwyczajnie biały i czysty.

„Brutalnie” potraktowane prace suszą się na podłodze. A że w pracowni miejsca nie ma za dużo, trzeba uważać, żeby na nie nie nadepnąć. Nowatorska technika Marcina budzi czasem zastrzeżenia odbiorców. Pewna pani kupiła pracę i wkrótce zadzwoniła, informując, że obraz jest uszkodzony. Problemem okazały się kawałki plastra, którym Marcin podkleił z tyłu umęczony chemikaliami papier. – Musiałem tłumaczyć, że to zabieg celowy, że nie sprzedaję niedoróbek – śmieje się.

Na jego pracach pojawia się przede wszystkim pejzaż miejski. – Miasta lubię od zawsze – opowiada. Fascynują go nie tylko bryły budynków, ale światło i przestrzeń. Kocha spacery ulicami, gdzie za każdym rogiem czeka niewiadoma, a nieraz zadziwiająca perspektywa. Podobają mu się dźwięki miasta, które dla innych są męczące. – Podczas studiów we Wrocławiu sypiałem przy otwartym oknie, żeby słyszeć to, co dzieje się na ulicy –wspomina.

Nic dziwnego, że na plenery wybiera się do europejskich miast. Odwiedził Francję, Czechy, Hiszpanię, i jeszcze raz Hiszpanię, i jeszcze raz. Zakochał się w ludziach, kulturze, kuchni, winie. Nawet zaczął uczyć się gry na kastanietach! – Swoją pracę traktuję niezwykle poważnie, choć gdy zaczynam tworzyć, staram się bawić tym, co robię – mówi. Nad pomysłami głowi się w dzień, do pracy siada na ogół wieczorem, w tle delikatnie słychać muzykę klasyczną – najczęściej Bacha. W tym czasie Marcin stara się wychwycić rytm i melodię miasta i przekazać ją na papierze.


Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Norbert Piwowarczyk
Kontakt z artystą: www.studio565.com/kontakt.html