Prawie setka okien z prawdziwymi drewnianymi szprosami, dwa kilometry tkanin na zasłony, setka lamp i żyrandoli. Prawdziwy pałac, a jednak przytulny i kameralny.

Popijamy cappuccino w oranżerii

Gdyby nie typowo polska pogoda, można by mieć wrażenie, że siedzimy w najprawdziwszym palazzo. Za oknem platany i krzewy różane otoczone bukszpanami. Wokół współczesna klasyka, czyli głównie włoszczyzna: Minotti, Gervasoni, Zanotta. Nie gryzie się z tą ponadstuletnią, też zresztą włoską. Gdzieniegdzie, jakby od niechcenia, stoją prawdziwe dizajnerskie perełki: a to lampa Castiglioniego na marmurowym postumencie, a to posągowe sofy Paoli Navone.

– Nie każdy podczas remontu niedawno kupionego, rozsypującego się domu znajduje w fundamentach tuleję z aktem erekcyjnym – opowiada właścicielka domu. – To nasze najbardziej niezwykłe odkrycie. Na szczęście robotnicy zorientowali się, że trafili na coś niezwykłego. Zawieźliśmy zwój do Biblioteki Narodowej, gdzie przez rok był rozwijany!

Dom z historią

Ale w tak historycznym miejscu można się było spodziewać jakiejś niespodzianki. Budynek to dawna oficyna ogrodnicza z XVIII wieku, którą Aleksander Potocki, ówczesny właściciel tych dóbr, zaadaptował „na dom mieszkalny, gdzie goście na lato do Wilanowa przybywający znajdowali pomieszczenie”. W tamtych czasach zwrócony był elewacją frontową ku pałacowi. Sto lat później Potoccy postanowili urządzić tu szpital, a przebudowę powierzyli Henrykowi Marconiemu. Włocha sprowadził do Polski generał Ludwik Michał Pac (ten od „wart pałac Paca, a Pac pałaca”). Młody architekt zakochał się w córce ogrodnika Paców i został w Polsce. Był jednym z najwybitniejszych warszawskich budowniczych. Hotel Europejski, pałac Zamoyskich przy Nowym Świecie czy Wodozbiór w Ogrodzie Saskim to jego dzieła.

W dobrych rękach

Marconi odwrócił gościnny domek plecami do pałacu i nakrył wysokim dachem z ceramiczną karpiówką. Później był i ochronką, i składem Desy. Planowano urządzić tu muzeum medycyny, nic z tego jednak nie wyszło i pałacyk popadał w ruinę. Szczęśliwym zrządzeniem losu znalazł się inwestor, który wyremontował zabytek i w nim zamieszkał.

– Ale nie tak od razu – śmieje się jego żona. – Najpierw mąż wprowadził się na cztery lata do pobliskiego domku lekarza, bo tyle trwał remont. To długo? Nie powiedziałabym, zważywszy na ilość prac. Restauracja, izolacja starych murów czy kominów, zrobienie wentylacji zajęło więcej czasu, niż gdyby to rozebrać i wybudować od nowa, a to byłaby prawdziwa zbrodnia na zabytku. Podnieśliśmy część dachu, zrobiliśmy przeszklenia, wymieniliśmy setkę okien. Dlatego, choć to bardzo stare mury, jest tak jasno, widno.

Pomysł, żeby wymienić dach na szklany, podsunął architekt Piotr Majewski. On też konsultował najważniejsze prace z konserwatorem zabytków i dbał, by zachować styl Marconiego.
Wnętrza z kolei są dziełem projektantki Grażyny Prokofi.

– Dom jest ogromny, szukałam pomysłu, żeby żył, a nie był tylko gmachem reprezentacyjnym – opowiada. – To zadanie spełniło oświetlenie. Stworzyłam całe sterowane pilotem sceny świetlne tworzące klimat rozmaitych wnętrz. Jest tu około stu lamp, załączanie każdej z osobna oznaczałoby, że większość nigdy by nie zaświeciła. Byłoby szkoda, bo poza moim ukochanym Ingiem Maurerem są tu same dizajnerskie hity od Flosa, Moooi, Bovera czy Marseta. Na koniec do całości dobrałam tkaniny – dwa kilometry jedwabi, wiskozy i bawełny. Szyła je według mojego projektu pani Sława Chmurko. Można by nimi z powodzeniem obdzielić kilka rezydencji. Swoje robi też winda. Skraca dystans między kinem, spa na drugim piętrze a winiarnią w piwnicy. Dzięki niej w tym olbrzymim domu wszędzie jest blisko.

Architektka:
Grażyna Prokofi
W 1991 roku założyła pracownię projektową i firmę produkującą meble Stand-Art. Urządziła wiele domów w całej Europie, tworzy meble doskonałej jakości dla światowych marek z najwyższej półki, takich jak Dior czy Guerlain.
www.stand-art.com.pl

Zdjęcia: Mariusz Purta

Stylizacja: Marta Kwiecień-Dąbska