Aby wdrapać się na ten strych, trzeba pokonać kilkaset schodów. Joanna żartuje, że uprawia dwa sporty: jazdę na nartach i wspinaczkę. Ale wysiłek popłaca, bo na czerniakowskim poddaszu dzieje się niezwyczajnie.

Joannę Olech trudno przedstawić jednym zdaniem – ceniona graficzka, która okazała się świetną pisarką dla dzieci, dziennikarka, stylistka, mamiszon (dla niewtajemniczonych matka trójki dzieci), który w zwyczajnych rzeczach potrafi dostrzec nieprzeciętne możliwości. To tutaj, na Czerniakowie „narodzili się” bohaterowie słynnej „Dynastii Miziołków”, smok Pompon, co pewnego dnia wyszedł z umywalki rodziny Fisiów, czy Mikołaj Twardowski, któremu dwa diabły żyć nie dawały. Pomysłowe, zabawne, ciepłe historie, jak ich autorka i... jej dom.

Joanna i Grzegorz poznali się jakieś ćwierć wieku temu, oboje byli chwilę po rozwodach i mieli mocne postanowienie, że już nigdy nie wpakują się w żadne miłosne tarapaty, w żadne poważne związki. Tydzień później zostali parą.

Był stan wojenny, a oni w wynajętym mieszkaniu marzyli o własnym kącie. Oboje mieli książeczki mieszkaniowe, ale nic nie wskazywało na to, żeby doczekali się własnego kąta przed czterdziestką. I wtedy znajomy znajomego zaadaptował strych gdzieś na Dolnym Mokotowie. – Przetarł szlak – wspomina Joanna. – Chociaż Czerniaków nie cieszył się dobrą sławą, stało tu sporo bloków ze spadzistymi dachami i można było starać się o przydział strychu, jeśli miało się mokotowski meldunek. Joanna miała (wychowała się na Górnym Mokotowie), więc w 1982 roku wystąpili o strych i po pięciu latach na nim zamieszkali.

Adaptacja poddasza w tamtych czasach była drogą przez mękę. Zdobycie materiałów budowlanych graniczyło z cudem. Po cement stali w kolejce dwie doby. Świerkowe deski na podłogę tata Joanny sprowadzał od zaprzyjaźnionych gospodarzy na Sejneńszczyźnie.

Przerabiali strych etapami. – Kiedy się wprowadziliśmy, tynki odpryskiwały, wanna stała na cegłach, kilka razy zalewaliśmy sąsiadów, bo instalacje źle działały, mieliśmy szczura, bo niedaleko jest Instytut Leków, więc jakiś się zabłąkał i trzeba było go polubić – śmieje się Joanna. – Ale w końcu nasz dom zaczął nabierać cywilizowanych kształtów.

Zaczęły się też pojawiać kolejne meble zdobyte z mniejszym lub większym wysiłkiem – głównie na targach staroci i w komisach meblowych, i to za grosze, bo wtedy nie były modne. Oryginalny stolik kawowy ze stali zaprojektował Grzegorz. Choć w środku jest pusty, i tak waży sto kilo, pięciu mężczyzn ledwo dało radę wtargać go na górę. – To nasz prywatny schron atomowy na wypadek wojny nuklearnej – żartuje Joanna. Nadstawkę kredensu do kuchni kupili na Kole w jakiś potwornie deszczowy dzień za półdarmo. Sprzedawca chciał się jej szybko pozbyć, żeby wrócić do domu na herbatę.

Niektóre drobiazgi po prostu adoptowali – zabrali ze śmietnika barokową ramę. Ktoś ją wyrzucił, bo była wygryziona przez myszy. Specjalnie do niej zaprzyjaźniony malarz, Mikołaj Kasprzyk, namalował obraz. Ocalili od śmierci afrykańską maskę, którą znajomi przywieźli z podróży, ale przestraszyli się zaklętych w niej złych mocy.

Joanna przesądna nie jest, więc przygarnęła rzeźbę i ta jak dotąd pecha jej nie przyniosła. Podobnie jak suszone róże gromadzone na szczycie antycznej bieliźniarki. – Są tu chyba wszystkie kwiaty, jakie dostałam od męża od początku naszej znajomości – opowiada.

U Joanny i Grzegorza mogło zabraknąć telewizora (uznali, że to zjadacz czasu, więc zaoszczędzone codziennie dwie godziny marnotrawią teraz przed komputerem), ale nie książek – zawodowo i dla przyjemności wszyscy są tu namiętnymi czytaczami. Kiedyś biblioteka była jeszcze pokaźniejsza, ale dwoje dorosłych dzieci, które opuściły już rodzinny dom, dostało w posagu okazałe księgozbiory. Najmłodsza córka robi w tym roku maturę i pewnie niedługo także pójdzie swoją drogą.

Joanna i Grzegorz mówią, że wtedy mieszkanie stanie się dla nich za duże i będą musieli się przeprowadzić... – Przynajmniej goście przestaną narzekać na morderczą wspinaczkę – żartują.


Tekst i stylizacja: Kasia Mitkiewicz
Fotografie: Marek Szymański

reklama