W grze skojarzeń na hasło Opałka powiedzielibyśmy od razu – cyfry. Nic dziwnego, malarz opętany jedną myślą, jedną ideą pozostał jej wierny przez prawie pół wieku.

Otaczała go aura wielkości. Białe, długie, lekko zawijające się włosy; biały strój; szalik nonszalancko okręcony wokół szyi; często kapelusz. Z daleka było widać – artysta. Sławny, naznaczony dystynkcją, cieszący się uznaniem. Zasobny i pewny siebie. Król życia, przesiąknięty Francją i francuskim stylem bycia.

Przy jego boku zawsze była obecna Marie Madeleine, druga żona. Kobieta, która porzuciła dwójkę dzieci i szwajcarskiego milionera dla życia wśród bohemy. Na pozór – całkowite przeciwieństwo męża. Ubrana jak mieszczka, w pretensjonalnych kapeluszach, wyraźnie nie należała do świata sztuki. Mimo to bezbłędnie pełniła rolę osobistej sekretarki, piarowca, propagatorki i opiekunki mistrza.

Małżonkowie – za obopólną zgodą – podzielili się rolami. On był od spraw wzniosłych, ona – od przyziemnych konkretów. Jak wszyscy zgodnie przyznają – demon wymagań i egzekwowania.

Kiedy artysta inaugurował swą wystawą działalność łódzkiej galerii Atlas Sztuki, strategią podróży i pobytu zajęła się Marie Madeleine.

– Oczywiście, kupiliśmy bilety na przelot w business class – opowiadał Jacek Michalak, dyrektor galerii. – Ale Marie mnie ochrzaniła, że zarezerwowałem miejsca w pierwszym rzędzie: za blisko toalet! Roman nie może tam siedzieć, to go obraża. I musiałem zmienić rezerwację… Pilnowała każdego drobiazgu i wymagała dostosowania się do jej wymagań z żelazną konsekwencją. Jako argument miała zawsze białe włosy i geniusz męża.

Sam Roman Opałka na co dzień wydawał się uroczym, dowcipnym mężczyzną; smakoszem i znawcą win. Nie stronił od damskiego towarzystwa, na widok atrakcyjnych młodych kobiet budził się w nim lew (choć zodiakalnie należał do Panny); lubił żarty i swobodny nastrój. Zmieniał całkowicie ton rozmów, gdy dotyczyły sztuki. Jego sztuki. Wtedy poważniał i najmniejszą krytykę czy wątpliwość traktował jak osobistą zniewagę.

Pogrzeb przed urodzinami

– W kontekście mojego programu śmierć nie jest złą wiadomością: za jej sprawą obraz będzie skończony w sposób jak nigdy doskonały – te słowa Romana Opałki przestały być prognozą niecały rok temu. Podczas wakacji we Włoszech nabawił się z pozoru niegroźnej infekcji. Wywiązały się jednak komplikacje.

6 sierpnia 2011 roku artysta zmarł w rzymskim szpitalu, trzy tygodnie przed 80. urodzinami, które miał fetować w Wenecji 27 sierpnia. Gościom dostarczono już zaproszenia, miejsce i przebieg wydarzenia zostały zaplanowane i… zamiast tego odbył się pogrzeb w Le Mans (Kraj Loary), niedaleko Teille, gdzie mieszkał. W ten sposób zakończył się proces artystyczny trwający 46 lat.

„Obrazy liczone”, inaczej tytułowane „Od jednego do nieskończoności”, zapoczątkował przypadek.

Był rok 1965, pan Roman siedział w kawiarni, czekając na narzeczoną. Halszka jak zwykle się spóźniała. Malarz, żeby skrócić oczekiwanie, zaczął notować na bibułkowej serwetce rzędy kolejnych cyfr, zaczynając od jedynki. Pomysł tak mu się spodobał, że nawet gdy pojawiła się panna, nie przestawał pisać. Wtedy postanowił: to program na życie, nie tylko moment. Halszkę przeraziła ta perspektywa – uznała, że jej partner zwariował. Zresztą nie wierzyła w realizację. Przecież Roman miał już na koncie znakomite grafiki, za które dostawał nagrody.

On także wahał się przed tak radykalnym krokiem – krokiem, który zakładał eliminację innych twórczych poszukiwań i skazywał go na żelazną dyscyplinę. Mimo lęku postanowił być konsekwentny.

Pierwszy tzw. detal z wyliczanką powstawał aż siedem miesięcy. Potem malował do 10 płócien rocznie, pisząc (malując?) białą farbą na czarnym tle. Jak kredą na tablicy. Z czasem zaczął wprowadzać komplikacje: od 1970 roku rejestrował na magnetofonowej taśmie (potem na CD) swój głos, monotonnie odliczający kolejne cyfry; dodawał do tła białej farby (od 1972 roku każdy obraz był o jeden procent jaśniejszy), co sprawiało, że podkład stopniowo szarzał, aż z latami stał się biały. Po wprowadzeniu komplikacji tworzył najwyżej pięć obrazów rocznie. Ponadto co dzień artysta fotografował twarz w identycznym ustawieniu, w ciasnym kadrze. Z czasem liczby stawały się coraz dłuższe, a zarazem – coraz mniej widoczne. Mniej więcej dekadę temu przeobraziły się w ciągi białych zapisów na bieli.

– Próbuję namalować coś, co nie było jeszcze namalowane: czas trwania jednej egzystencji – tak najkrócej tłumaczył to autor. Trzeba przyznać, genialna idea – upływ czasu widać jak… nie, nie jak na dłoni – jak na twarzy.

Kiedy Opałka wyjeżdżał, zamiast monumentalnych obrazów (zawsze takich samych wymiarów, 196 x 135 cm) tworzył niewielkie „Kartki z podróży” – to samo, co na co dzień, tylko na kawałkach brystolu.

Grunt to konsekwencja

Na początku nie komentował swojego pomysłu poza jednym (napisanym w 1972 roku), krótkim, parozdaniowym tekstem. Jednak, kiedy zobaczył, że krytycy błądzą – wyjaśniał, tłumaczył. Z niezłym skutkiem.

Z początku przyjmowana z rezerwą, z czasem ekstremalna koncepcja Opałki zyskała entuzjastów. Stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych i najsłynniejszych twórców współczesnych; jego prace rosły w cenie. W 2010 roku tryptyk „detali” sprzedano w Christie’s za ponad 713 tys. funtów (1,285 mln dol., czyli ok. 3,3 mln zł). Żaden z polskich żyjących malarzy nie pobił rekordu.

Co więcej, ostatni obraz, nad którym pracował artysta, ale nie zdążył go już dokończyć, został zakupiony wiele lat wcześniej przez austriackiego kolekcjonera Gerharda Lenza. Praca zaczynała się od liczby 5603153; autor wypełnił cyframi mniej więcej jedną trzecią powierzchni. Powstawanie dzieła rejestrowała telewizja francuska. Zgodnie z umową niedokończony obraz trafił do Gerharda Lenza wraz z całą instalacją: sztalugami, pędzlem, mikrofonami oraz dwoma magnetofonami. Suma za tę instalację z ingerencją kostuchy była podobno bajecznie wysoka (choć niepodana do publicznej wiadomości).

Jak przyznawał Opałka, pieniądze uzyskane na tej przyszłościowej transakcji pozwoliły mu na luksusowy żywot przez kilka lat i… nic ponadto. Bo dawno zostały wydane. Paradoksalne wydarzenie: – cieszyć się urokami życia dzięki śmierci.

Warto jeszcze dodać, że pierwszą „liczoną” kompozycję (zapis liczb od 1 do 35327) kupiło około 40 lat temu do swoich zbiorów łódzkie Muzeum Sztuki za… 50 dolarów! Tak opisywał proces powstawania tego obrazu: „Drżąc z napięcia przed szaleństwem takiego przedsięwzięcia, zanurzyłem pędzel w słoiku i, wolno podnosząc rękę, wpisałem pierwszy znak w lewym górnym skraju płótna tak, aby nie pozostawić ani skrawka przestrzeni, który nie uczestniczyłby w logicznej strukturze”.

Rok temu tę premierową pracę wyceniono na tak niebotyczną sumę, że, jak przyznawał Opałka, nie byłoby go już stać na odkupienie płótna.

Pogoń za chaosem

Rzecz znamienna – artyście najtrudniej przyszło przełamać opory wobec jego programu w Polsce – kraju, który niejako wybrał. Urodzony na północy Francji w miejscowości Abbéville-Saint-Lucien, bez problemu mógł ubiegać się o naturalizację w tym kraju. Jego rodzice wyjechali z Polski za chlebem w międzywojniu; wrócili w 1935 roku. Pięć lat później zostali deportowani przez nazistów do Niemiec, by w 1946 roku znaleźć się wśród repatriantów.

Roman zaczął studia na PWSSP w Łodzi, następnie na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. W 1957 roku, już po dyplomie, wyjechał do Paryża na stypendium. Znów miał okazję skorzystać z francuskich koneksji, zadomowić się nad Sekwaną. Ale nie, wrócił do Warszawy. Warunki miał ciężkie – zajmował dziewięciometrową kanciapę, zarabiał ilustrowaniem książek. Tworzył też sztukę niekomercyjną. Początkowo jego poszukiwania skłaniały się nawet ku realizmowi. Malował ekspresyjne, syntetyczne postaci i pejzaże. Robił też znakomite, niemal abstrakcyjne grafiki – złożone z mnóstwa rozwibrowanych drobin, nazywane „Chronomami”. Usiłował znaleźć sposób na zobrazowanie zjawiska czasu.

– Już na początku lat 60., jeszcze przed obrazami liczonymi, próbowałem rejestrować czas – wyjaśniał artysta. – Moje pierwsze próby (1960–63) rozwijały się w przestrzeni dwuwymiarowej, wypełnionej drobnymi dotknięciami pędzla, czernią na bieli lub na odwrót. Świadomie usiłowałem stworzyć chaos, spontanicznie wypełniając przestrzeń płótna drobnymi maźnięciami pędzla.

Odliczanie z Buddą

W 1977 roku, zniechęcony różnymi trudnościami w PRL (m.in. ostracyzmem ze strony kolegów-artystów i niezrozumieniem jego sztuki przez krytyków), przeniósł się na stałe do Francji. W ostatnich dekadach często przyjeżdżał do kraju przodków, wielokrotnie wystawiał. Zawsze z honorami. Pamiętam wyjątkowo piękną ekspozycję w łódzkim Atlasie Sztuki – „Oktogon” (2003). Opałka sam zaprojektował scenerię dla swych prac. W galerii wybudowano wówczas ośmiokątną konstrukcję; na siedmiu ścianach umieszczono po jednym „detalu”; ósmy bok był wejściem do wieloboku.

Ale największe wrażenie wywarły „Obrazy liczone” pokazywane w weneckim Palazzo Fortuny na wystawie „Artempo” (nieprzetłumaczalna gra słów – coś jak Sztuka/czas). Wtedy w tym samym pomieszczeniu, gdzie eksponowano „detale”, ustawiono zabytkowy posąg Buddy. Beznamiętne odliczanie Opałki rozbrzmiewało w murach renesansowego pałacu, w obecności Buddy sprzed setek lat, który zdawał się słuchać głosu polskiego artysty. W tym kontekście monotonne wymienianie kolejnych liczb nabrało metafizycznego wymiaru – jak głos Chronosa. Czasu, któremu Opałka sprytnie się wymknął.

Tekst: Monika Małkowska
Zdjęcia: katalogi aukcyjne, Agencja Gazeta, archiwum „Werandy”

reklama