Cyfry, od których kręci się w głowie i na rynku sztuki. Najpierw mocne uderzenie.

Kogo u nas byłoby stać na takie zakupy: 140 milionów dolarów za abstrakcję Jacksona Pollocka z 1948 roku? Czy 137,5 miliona dolarów za „Kobiety” Willema de Kooniga z 1953 roku? Lub tylko o dwa miliony tańszą podobiznę „Adele Bloch-Bauer” Gustava Klimta? A może ktoś chętnie wydałby 106,5 miliona dolarów za obraz Picassa „Akt, zielone liście i popiersie” z 1932 roku? Albo 104,3 za rzeźbę „Kroczący człowiek” Alberta Giacomettiego? A może wolałby prawie w tej samej cenie „Chłopca z fajką” Picassa?
To dziś najdroższe na świecie dzieła sztuki powstałe w XX wieku. Okazało się, że rynek odczuł ekonomiczną zapaść jedynie w 2009 roku. Wkrótce potem wystartowała rakieta cen, osiągając kosmiczny pułap.

Dom aukcyjny Christie’s odnotował najwyższe obroty w historii – co tylko potwierdza domniemania, że dziś najpewniejszą lokatą jest sztuka. Także ta z polskim rodowodem. Mamy już kilku polskich autorów sprzedawanych po „godziwych” cenach. Rekordzista, Piotr Uklański, przekroczył magiczną granicę miliona dolarów dzięki 164 fotografiom z cyklu „Naziści”. Zdarzyło się to sześć lat po tym, jak fotosy aktorów wcielających się w postaci faszystów pokazano w Zachęcie. Daniel Olbrychski rzucił się z szablą na własny wizerunek w niemieckim mundurze, pokiereszował pracę, wywołał aferę i… zrobił Uklańskiemu doskonałą reklamę.
Z kolei Wilhelm Sasnal został wylansowany przez kolekcjonera Saatchiego, który poszukiwał nowych „obszarów łownych” i trafił na nasz kraj oraz inne państwa byłego socbloku. Trójka klasyków – Abakanowicz, Opałka, Fangor – była od lat 60. zadomowiona za granicą i ma wieloletnie kontakty z zachodnim rynkiem sztuki. Wysokie ceny za ich dzieła są tego efektem.

Zakupy bez ryzyka
Polski rynek sztuki to młodzik, dwudziestolatek. Choć daleko nam do światowych tradycji, w Polsce też ubiegły rok okazał się wcale udany. Zdarzały się ponadpółmilionowe zakupy w kategorii klasyka; dochodziły do 200 tysięcy nabytki w grupie współczesnej (czytaj: powojennej). Jasne, że dwadzieścia lat wolnego rynku to za krótko na to, by dogonić światową czołówkę. Milionowe kwoty wydane na sztukę należą w Polsce do rzadkości. Za okres hossy uchodzi kilka lat przed 2008 rokiem.
Najwyższe sprzedaże, które zdarzyły się ostatnio, zawdzięczamy głównie XIX-wiecznej klasyce. Inaczej niż na świecie, gdzie króluje sprawdzona nowoczesność. Szczególny sentyment mamy do prac podnoszących nasze narodowe ego: bohaterstwo, junacka fantazja, duma, jurność. „Awangarda myśliwska” (przeciwieństwo awangardy malarskiej) Alfreda Wierusza-Kowalskiego zarobiła trzy lata temu 1,36 miliona złotych; a „Utarczka” Józefa Brandta – 1,1 miliona złotych.

Lubimy motywy wspominkowe, toteż „Próba czwórki” Józefa Chełmońskiego, seryjna produkcja z motywem końskiego zaprzęgu, już dziesięć lat temu osiągnęła 1,2 miliona złotych. Jednocześnie powodzenie mają tematy rozdzierające duszę, jak „Widzenie” Jacka Malczewskiego (800 tysięcy złotych).
Nieźle też sprzedaje się salonowa ckliwość. „Ślubny wianek” Władysława Czachórskiego wyjął komuś z kasy 1,1 miliona złotych; „Zadumana dziewczynka” Olgi Boznańskiej – 50 tysięcy więcej. Był moment hossy „polskiego Paryża”, czyli polsko-żydowskiej École de Paris z czasów międzywojnia. Eugeniusz Zak, Mela Muter, Mojżesz Kisling, Zygmunt Menkes, Leopold Gottlieb to najgłośniejsze nazwiska. Wylansowali je Marek Mielniczuk i Wojciech Fibak. Mieli kilka lat prosperity, bo przez PRL-owską politykę kulturalną była luka w naszej wiedzy o tamtych dokonaniach. Fala wzruszenia jednak wkrótce opadła i dziś w cenie są jedynie prawdziwe rarytasy.

Produkcja na ilość
Jeśli chodzi o sztukę nowoczesną, w tas idą wciąż te same nazwiska: Andrzej Wróblewski, niekwestionowany król aukcji (najwyższa wylicytowana kwota to 470 tysięcy złotych), Wojciech Fangor, Tadeusz Kantor, Tadeusz Brzozowski, Stefan Gierowski. No i oczywiście Nowosielski. Zmarły przed kilkoma miesiącami malarz od prawie dekady należy do ulubieńców wszystkich.
Lepiej sytuowani kupują obrazy, najchętniej akty kobiet; mniej zasobni zadowalają się rysunkami bądź serigrafiami (od tysiąca do 10–20 tysięcy złotych). Jednak dobrych prac wyżej wymienionych autorów jest niewiele. Pula hitów zdaje się na razie wyczerpana. Więc domy aukcyjne radzą sobie inaczej – wyławiają młodych. Lansują debiutantów skorych wystawić prace za minimalny grosz. Byle do przodu. Efekt? Pieniędzy na rynku sztuki nie przybywa, za to coraz więcej organizuje się aukcji.

W ubiegłym, 2010 roku, odbyło się ich 184 – ponad 60 więcej niż w roku poprzednim. Obroty najmłodszą sztuką przybrały na intensywności, skoczyła liczba aukcji charytatywnych. To pozór, bo handel twórczością młodych artystów przynosi mierne dochody. Ze sprzedaży około stu prac stu nieznanych autorów z trudem uzyskuje się obrót około 100 tysięcy złotych. Jak za jedno średniej jakości płótno klasyka. Jednak tej tendencji nie można lekceważyć.
Klientami są ludzie około trzydziestki. Zaczynają kolekcjonerską przygodę z niewielkim kapitałem, nie kalkulują, na czym zarobią w przyszłości, polują na coś, co im się podoba. Spośród nich za jakiś czas wyłonią się zbieracze pełną gębą. To na nich trzeba pracować. Bo na klientów inwestujących dla zysku nie należy w Polsce liczyć. Ta cienka jak opłatek warstwa już nasyciła się „towarem”. Jasne, gdy pojawia się jakiś pewniak – arcydzieło sygnowane znanym nazwiskiem, które obiecuje duży zysk – młotek idzie w ruch. Może za jakiś czas nauczymy się ryzykować.

Ile kosztuje polskie malarstwo w Polsce:
1. Andrzej Wróblewski  – „Uwaga, nadchodzi!” (1955) – 490 tys. zł
2. Tadeusz Kantor – „Postać z parasolem” (1949) – 295 tys. zł
3. Maria Jarema – „Postacie” (1957) – 270 tys. zł

Za granicą:
1. Roman Opałka, 3 obrazy liczone „1965/1 – nieskończoność” – 1mln 118 tys. dol.
2. Piotr Uklański „Naziści”, cykl 164 fotografii (1998) – 1 mln 56 tys. dol.
3. Wilhelm Sasnal „Palce dziewczyny (Anka, Dominika i Peaches)”, 3 obrazy (2001) – 457,7 tys. dol.


Tekst: Monika Małkowska
Fotografie: katalogi aukcyjne