Pan od humorków

Życiorysy mistrzów

Elegancki, czarujący, dowcipny – tak widzieli go inni. Egocentryk, inteligentny nerwowiec, kobieciarz – taki był w oczach rodziny. zbigniewa LENGRENA, rysownika i karykaturzystę, twórcę słynnego Filutka, wspominają córka Katarzyna Lengren i wnuczka Klara Syrewicz.

OJCIEC. Katarzyna Lengren: – Ludzie myśleli, że był słodki, a był trudny. Naszą rodzinę dobrze opisuje bajka, którą napisałam w wieku 18 lat, pod tytułem „Król Bul”. Dom na głowie matki, ojciec – inteligentny nerwowiec, egocentryk. Jego ból zęba stawiał wszystkich na baczność, nigdy nie było wiadomo, czym się skończy miły obiad. Nazywaliśmy go nie humorystą, ale humorzystą. Awanturował się o błahe rzeczy, na przykład o słowa piosenki. Jedyne, co pomagało rozładować atmosferę, to dobrze opowiedziany dowcip. Żeby nie wprowadzić go w zły nastrój, nie mówiliśmy o codziennych kłopotach, tylko podtrzymywaliśmy sztuczną wesołość. Jeśli się roześmiał, dzień był udany.
Mieliśmy z ojcem podobne gusta. Na przykład tak jak on lubiłam fotografię i chętnie potowarzyszyłabym mu w ciemni, ale mnie do siebie nie dopuszczał. A i sam jego rytm pracy też w tym nie pomagał: ze SPATiF-u wracał o drugiej w nocy, spał do południa, potem leciał do miasta. Ojca nieraz zastępowali mi jego koledzy. Na przykład Andrzej Munk, który często do nas wpadał, bo mieszkał po sąsiedzku, i podrzucał jamnika na przechowanie. Lubił się ze mną bawić. Pamiętam jego sweter pachnący fajką. Ojciec, niestety, śmierdział sportami i wawelami. W ojcu podobało mi się jedynie to, że traktował mnie i mojego brata Tomka jak dorosłych – nie karał, można było z nim podyskutować, ponegocjować. Rozmawiał z nami.
Rysowanie, wycinanie, kolorowanie – to była oczywistość. Ale nie chciałam iść na grafikę, skończyłam malarstwo. Nie dlatego, że nie rysowałam tak jak ojciec, ale dlatego, że on malował inaczej niż ja. Był zbyt staranny i jego płótna wyglądały jak rysunek wypełniony kolorem. Mam jeden olej z czasów, gdy dopiero uczył się malować – dzbanek z bzami.

DZIADEK. Klara Syrewicz: – Dziadkiem był magicznym. Takim, który w pięć sekund zrobi ludzika z żołędzi, wymyśli fajną zabawę. Często chowaliśmy się u niego w pracowni pod dużym parasolem, a on nakładał na rękę wyciętą z kartonu czarownicę i animował jej cień na płótnie. To była zabawa w „banie się” i wspólne wypędzanie wiedźmy. Kiedy dowiedział się, że kocham Pszczółkę Maję, namalował dla mnie książeczkę o niej. Jak szliśmy na spacer, to nie tylko na lody (choć przepadał za słodyczami), ale żeby porobić zdjęcia. Dokumentował w ten sposób życie rodzinne. Albo rysował jakąś głowę, zaginał papier i mówił, żebym dorobiła tułów. Znów zaginał papier i dorysowywał nogi. I tak prześcigaliśmy się, kto wymyśli coś bardziej absurdalnego.

W dzień wagarowicza, miałam wtedy z 15 lat, urwałyśmy się z koleżankami ze szkoły i przyszłyśmy do dziadka, żeby pomógł nam się przebrać. „Jestem starym dziadem, przebierzcie się za stare dziady” – powiedział. Wyciągnął poplamione spodnie z rozwalonym suwakiem, ubrudził nam policzki i zrobił sztuczne zęby ze sreberka po czekoladzie. Jako dziadek absolutnie się sprawdzał. Przypomina mi się za każdym razem, kiedy patrzę na polski pejzaż – miał zimnoszaroniebieskie oczy. Zupełnie jak nasze niebo.

RYSOWNIK. K.L.: – Powtarzał, że nie jest artystą, tylko rzemieślnikiem. Precyzyjnym. Ćwiczył jak pianista, codziennie, by nie wyjść z wprawy. Jego mistrzostwo w rysowaniu polegało na syntezie, oszczędności formy, kilkoma kreskami budował przestrzeń. Filutek? Podobno w Toruniu (tam ojciec się wychował) był taki pan, który chodził w meloniku i tużurku. Profesor gościł w „Przekroju” od 1946 do 2003 roku. Na pierwszym rysunku podkreślał błędy w zdaniu napisanym na płocie. A ojciec był dyslektykiem. Filutek miał psa Filusia i te rysunki, na których rozpieszcza kundelka, były bardzo prawdziwe, bo ojciec szanował zwierzęta – nigdy nie przepędził kota, który rozłożył się na jego fotelu, siadał na brzeżku, byle go nie obudzić. Ale Filutek był jego szczęściem i przekleństwem. Nie daj Boże, gdy ktoś pytał: „A jak pan te Filutki rysuje?”. Miał u ojca przechlapane. Złościł się, że ludzie kojarzą go tylko z nim. Czasem mówił: „Dzisiaj Filutek wpadnie pod tramwaj i już go nie będzie”. Ale był. A ja mu go jeszcze na grobie wyryłam na złość.

K.S.: – A przecież miał mnóstwo innych talentów. Fotografował, robił świetne kolaże, ilustracje (na przykład do Doktora Dolittle’a), plakaty (do filmu „Złodzieje i policjanci”), pisał książki dla dzieci („Gałgankowy skarb”). Problem w tym, że zamiast skupić się na rzeczach, w których był świetny, łapał się za te, w których do końca dobry nie był.
K.L.: – Na przykład za wiersze, choć wcale nie miał słuchu i rytm mu się często łamał. Nudziło go to, co potrafił zrobić, a pociągały rzeczy nowe. Prowadził pierwsze programy telewizyjne, na przykład satyryczny „Wielokropek”, bywał konferansjerem w teatrze Buffo, ale o ile w życiu zachowywał się naturalnie, tu się mizdrzył i nie miał tego spokoju i ciepła, co choćby Jeremi Przybora. Z Przyborą się przyjaźnił, byli nawet podobni fizycznie, ale tego występowania to mu zazdrościł.

KOLEGA. K.L.: – Lubił robić kawały. Raz zdjął z pomarańczy naklejkę, wyprasował, przykleił na elegancką kartkę i wysłał do Kazimierza Rudzkiego jako zaproszenie na bal do ambasady Portugalii. Ten wystroił się, podjeżdża pod podany adres, dobija się, a tam prywatny dom. Albo – któregoś dnia wyszłam z mamą na zakupy, zostawiając brata i ojca z nosami w gazetach. Wracamy, oni dalej tak samo siedzą, tyle że w damskich ciuchach, wymalowani jak brzydkie prostytutki. My w śmiech, a oni z kamiennymi twarzami pytają: „Ale o co chodzi?”. Ojciec lubił w ten sposób umilać sobie codzienne życie, miał fantazję.

Z Lecem zwykli mówić: Lec, że leci, a ojciec, że lengreni. Przyjaźnił się z Kobylińskim, choć byli swoim przeciwieństwem. Mama zwykle pytała: „Nie możesz być taki jak Szymon, spokojny? W domu byś posiedział, z dziećmi porozmawiał...”. A żona Kobylińskiego: „Czy ty nie możesz być jak Zbigniew? Weź rakiety, rusz się z domu, tyjesz tylko!”. Na gwiazdkę wysyłał znajomym kartki własnej roboty. W domu co rusz była impreza, na którą schodziła ówczesna bohema artystyczna: Brandys, Kilian, Lipiński, Brzechwa. Raz goście zorganizowali sobie quiz i odgadywali tytuły książek. Mama weszła na stół i pokazuje ładne pończoszki i haleczkę. I co to ma być. Nikt nie wie. Więc ona wreszcie: „Daleko od Moskwy”.
MĘŻCZYZNA. K.L.: – Był elegancki, w takim galicyjskim stylu. Może po ojcu, Szwedzie, który wychował się w Wiedniu i obracał w środowisku tamtejszej bohemy. Ale po domu chodził w starym szlafroku, który miał dziury wypalone od papierosów. Dobrze się ruszał, ale to pewnie dlatego, że przez całe życie uprawiał sport. Łyżwy, narty, konie. W młodości był ułanem. Kiedyś na Starówce kręcili jakiś film z końmi na planie. Ojciec podszedł do jednego siwka, pyta ludzi z ekipy, czy może wsiąść. „Jak się pan nie boi...” – odpowiedzieli staruszkowi. A on w tych swoich bucikach i garniturze jak wskoczył, jak się zakręcił...

Najbardziej lubił tenis. Raz, już pod koniec jego życia, jechaliśmy gdzieś samochodem. Zatrzymałam się na światłach akurat na wysokości kortów. Popatrzył tęsknie i powiedział: „I tak w oczy staruszkowi grają”. Bolało go, że nie mógł już uprawiać sportu ani chodzić na randki. Bo był kobieciarzem. Jeśli czasem zdarzały mi się wspólne wyjścia z ojcem na łyżwy, to zawsze obok kręciła się jakaś koleżanka. Kiedyś wraca z wyjazdu, mama otwiera walizkę, a tam damski but, niebieski. „A co to?” – pyta. „No, buty dla ciebie” – odpowiada zmieszany nieco ojciec. „Ale jeden? I 39? Ja noszę 37”. Ojciec był szarmancki, w rękę kobiety całował, ale ich nie szanował. Kobiety miały się uśmiechać, siedzieć w domu i obsługiwać mężczyzn.
K.S.: – Uwielbiał być adorowany. Jeśli wychodziliśmy do kawiarni, to musiałam wybrać taką, w której ktoś go rozpozna, a kelnerki będą miały duży biust, dadzą się podrywać i jeszcze zachichoczą. Ooo, wtedy był zadowolony. Porównałabym go do Dona Drapera z serialu „Mad Men”, miał te same przyzwyczajenia, był z tej epoki. A z drugiej strony do... Jamesa Bonda, bo potrafił zachować zimną krew. Pamiętam, że kiedy dostał kołatania serca, zadzwonił do nas. Pobiegłam do niego na Brzozową, wpadam i widzę, że jest kiepsko. Ale dziadek, jak tylko mnie zobaczył, w mig się pozbierał, zaczął żartować. Zamiast kapryś-nego choleryka stanął przede mną opanowany dojrzały mężczyzna. Taki musiał być też na wojnie.

Wtedy rozpadł mu się świat, ale do nikogo nie żywił urazy, nie robił z siebie ani ofiary, ani bohatera. Osobisty urok i wdzięk nieraz uratowały mu życie – na przykład, gdy uciekał z transportu schowany pod spódnicami wiejskich bab – i tego się trzymał. Niechętnie mówił o czasach okupacji. Najmilej wspominał konia Pioruna, zadziornego jak on, który w nocy, gdy padało, stawał nad dziadkiem, żeby go chronić przed zmoknięciem. Opowiadał mi, jak w więzieniu ktoś dowiedział się, że ma zdolności plastyczne i gestapowcy zażądali, by zrobił im portrety. „I miałem zagwozdkę – wspominał – bo jak narysować świnię, żeby wyglądała jak człowiek”. Ratowało go poczucie humoru. Przez całe życie.

Wysłuchała i opracowała: Monika Utnik-Strugała
Zdjęcia: Marek Szymański/Archiwum rodzinne dzięki Uprzejmości Klary Syrewicz i Katarzyny Lengren.
Na przełomie maja i czerwca w Muzeum Karykatury w Warszawie odbędzie się retrospektywa twórczości Zbigniewa Lengrena. Na kamienicy, w której mieszkał (róg Brzozowej i Celnej), ma wkrótce powstać mural z jego rysunkami o Warszawie, a w pracowni na strychu galeria. Lengren Filutków nie dawał w prezencie ani nie sprzedawał. Wszelkie egzemplarze niebędące własnością rodziny – jeśli są w sprzedaży – zostały pozyskane nielegalnie.