Kreski i kreseczki Daniela Mroza

Artyści

Zwykle trzęsły mu się ręce – wspominają Daniela Mroza przyjaciele. Ale gdy tylko umoczył piórko w tuszu, pewnym ruchem ciągnął linijka przy linijce.

Klimaty lat 60. są na topie. Niedawno w Zachęcie odbyła się wystawa „Kosmos wzywa!”, na której przypomniano prace Daniela Mroza. Przez 28 lat był etatowym grafikiem „Przekroju” (w latach 1951–1978), do końca życia – współpracownikiem i twórcą dziesiątków okładek.

Jego oryginalny styl rozpoznamy od pierwszego spojrzenia: precyzyjne kreski, którymi gęsto wypełniał połaci papieru; fantastyczne stworo-maszyny, z dyskretnie wpisanymi aluzjami do socrealiów. Inspirowane kolażami Maksa Ernsta i XIX-wiecznymi sztychami, trącące myszką, zarazem nowoczesne. Inteligentne, zabawne, groteskowe. Z pozoru „techniczne”, w istocie metaforyczne. Ludwik Jerzy Kern, przez lata sąsiadujący z Mrozem biurko w biurko w redakcyjnym pomieszczeniu, opowiadał: „Danielowi ręce się trzęsły. Ale jak tylko umoczył piórko w buteleczce z tuszem, to pewną ręką ciągnął linijeczkę przy linijeczce, dziesiątki milimetrowych odchyleń”.

Ten sposób rysowania, poza oryginalnością, miał jeszcze inną zaletę – wychodził dobrze w druku, nie było ryzyka, że dobrą pracę zeszpeci się miernej jakości farbami i fatalnym papierem, co zazwyczaj groziło kolorowym obrazkom.

Aida, Villas i zebra
Chodził swoimi drogami również przy wyborze autorytetów i fascynacji. Ich pełną listę sporządził w 1987 roku, proszony o wywiad dla prasy. „Oświadczenie Daniela Mroza o wszystkim, co wywarło na nim wrażenie od 3 lutego 1917 roku do dziś” – tak zatytułował alfabetyczny spis. To z pozoru kakofoniczny zestaw nazwisk, utworów, przedmiotów i zjawisk – od „Aidy”, Amicisa (powieść „Serce”), austina 7 z 1929 roku (automobil) i Arcimbolda, po Violettę Villas, Viscontiego, Emila Zegadłowicza, zebrę (zwierzę). Mimo rozrzutu jakościowego i tematycznego ze spisu wyłania się wizerunek człowieka nietuzinkowego, a zarazem reprezentatywnego dla krakowskiego środowiska.

Takim jak on, a wcześniej jego ojciec, Kraków zawdzięcza sławę „grodu oryginałów”. Od młodości wyróżniający się wzrostem i tężyzną fizyczną, z biegiem lat coraz bardziej upodobniał się do świętego ze staroruskiej ikony: długa broda, długie włosy, przenikliwe spojrzenie.

„Łagodnie uśmiechnięty wiking. Chudy olbrzym o szerokich barach, pociągłej twarzy, głęboko osadzonych oczach, szpakowatych włosach i długiej czaszce, z powodzeniem mógłby grać w historycznych filmach o najeździe Skandynawów na Europę Środkową” – taki obraz Daniela Mroza z wczesnych lat 50. pozostał w pamięci Adama Macedońskiego, wtedy rysownika aspirującego do redakcji „Przekroju”.

Na zdjęciu wybitnego fotografa Wojciecha Plewińskiego Mróz prezentuje obnażony, umięśniony tors, ulizane na bok włosy i pogodną twarz bez zarostu. Ustawiony en trois quarts, zerka na widza z boku, co dodaje jego spojrzeniu przenikliwości. W prawej dłoni trzyma pędzle – trochę zmyłkowo, bo powinien dzierżyć piórko czy inne cienko rysujące narzędzia, którymi posługiwał się z nieprawdopodobną wirtuozerią.

Z kolei na fotografii Jana Zycha, kilkadziesiąt lat później, ujęty en face, nosi już „patriarchalną” brodę, a jego głęboko osadzone oczy dosłownie przewiercają patrzącego na wylot.

Kto chciałby poznać rysy mistrza, posiłkując się jego autoportretem, miałby kłopot. Mróz pokazał siebie jako… Klapaucjusza, konstruktora kosmogenika posiadającego Dyplom Omnipotencji Perpetualnej. Gdyby ktoś nie wiedział, wyjaśniam – to postać z powieści Stanisława Lema (Mróz sportretował go jako Trurla, któremu oprawił wizualnie kilka książek z „Cyberiadą” na czele). Jednak nawet w tak zawoalowanej wersji pewne detale zgadzały się z obrazem rzeczywistym: krzepka sylwetka, szerokie bary i kot na kolanie.

Bluzgi kreatywne
W jego domu zawsze było kilka miauczących bestii, traktowanych jak członkowie rodziny i jednocześnie modele do rysunków. „Każdy kot jest indywidualnością, podobnie jak przedwojenne automobile – podkreślał Mróz. – Kot łagodzi obyczaje, co do tego cała nasza rodzina jest zgodna”.

Olbrzymia pracownia mieściła się na ostatnim piętrze starej kamienicy u wylotu Grodzkiej przy Rynku Głównym. W tym samym budynku mieszkał z rodziną. Każdego dnia wysoka sylwetka artysty pojawiała się na słynnej linii A–B przy rynku. Tak jak jego charakterystyczna postać, tak wyróżniał się styl bycia rysownika. Otóż Mróz przeklinał. Niecenzuralnym słownictwem „opancerzał” nadmierną wrażliwość. „Pamiętam, jak stał pod kościołem i przeklinał, ale robił to z wdziękiem i jakoś niewulgarnie”, opowiadała Maria Anna Potocka, szefowa krakowskiego Muzeum Sztuki Współczesnej. Podobnie odbierał go Józef Chrobak, historyk sztuki, kierownik Galerii Krzysztofory: „Teraz każdy bluzga, ale Mróz umiał bluzgać kreatywnie, nie obrażając nikogo”.

Uważał się za ateusza. Był jednocześnie człowiekiem wyjątkowej prawości, szorstkością w obejściu przysłaniającym wrodzoną dobrotliwość. Łucja Mróz-Raynoch (też artystka, absolwentka krakowskiej ASP, graficzka i autorka filmów animowanych) wspomina ojca jako „opiekuńczego i troskliwego wobec wszystkich słabszych – ludzi i zwierząt, ale zdolnego wybuchnąć z przerażającą gwałtownością. Wymagającego bezwzględnej uczciwości, odwagi, ale wybaczającego szybko i prawdziwie osobiste krzywdy. Traktującego życie z zaangażowaniem i powagą, a czasem z bluźnierczym humorem.

Deklarującego ateizm, lecz wciąż mającego pretensję do Boga o dopuszczanie do okrucieństwa”. Miał po temu powody: w czasie wojny stracił rodziców (matka zmarła w Wigilię 1940 roku; ojciec, aresztowany przez gestapo w maju tego roku, zginął w Auschwitz-Birkenau kilka miesięcy później).

Przetrwał wojnę, pracując jako goniec, tragarz, woźnica. Przydała się fizyczna krzepa, którą szlifował w latach młodzieńczych. Wbrew wskazaniom ojca zamiast narciarstwa, łyżwiarstwa i pływania najpierw ćwiczył boks, do czego miał warunki. Szybko jednak uznał, że „okładanie po twarzy innego człowieka” to nie najszlachetniejsza forma ćwiczenia sprawności. Zajął się wioślarstwem, podnoszeniem ciężarów, za które zamiast sztang służyły walizki wypełnione książkami. Poza tym był krnąbrny, zarozumiały i niechętny nauce. Wywalany z różnych szkół, zdał maturę eksternistycznie dopiero w 1939 roku.

Samochodowy bzik
Urodził się, pracował i zmarł w Krakowie. Zdaniem Łucji Mróz-Raynoch zdeterminowało to twórczość Mroza. Jego ojciec Stanisław był przed wojną malowniczą postacią (tak jak syn nosił długie włosy, takąż brodę, kapelusz z szerokim rondem, szal – wyglądał niczym „cygan” z fin de siecle’u) oraz wpływową personą: redagował tygodnik „Na Szerokim Świecie”.

Dzięki papie Daniel od dzieciństwa nasiąkał społecznikowskimi i lewicowymi ideami. A także dobrą literaturą i kultem tężyzny fizycznej. Poznawał też sztukę. Światowe trendy i nowinki plastyczne chłonął poprzez zagraniczne periodyki dostępne w redakcji taty. Dzięki kontaktom rodziców z artystami poznawał rodzimą awangardę (na przykład Leona Chwistka i formistów). Przyjaźń Mrozów z Feliksem „Mangghą” Jasieńskim, mecenasem sztuki i kolekcjonerem otworzyła Danielowi oczy na japoński drzeworyt. Maestrię mistrzów ukiyoe podziwiał do końca życia.

Mróz senior osobliwie postrzegał rodzicielskie obowiązki. Nie uznając dni wolnych od pracy, w niedziele i dni świąteczne zabierał Daniela i dwa lata odeń starszego Sokratesa do Pałacu Prasy, gdzie mieściła się redakcja. W czasie, gdy tata oddawał się swym dziennikarskim obowiązkom, chłopcy buszowali w encyklopediach i pismach, dla zabawy kopiując co poniektóre ilustracje. „Brat był niezwykle utalentowany plastycznie, rysował jak maszyna, świetnie i ogromnie dużo. A ja siadałem przy nim i starałem się go naśladować. Ten nałóg trwał u mnie do trzynastego roku życia” – wspominał artysta. Nie ukrywał też, że w przeciwieństwie do Sokratesa nie wyróżniał się w szkole. Czasami tata prowadził malców na lotnisko w Rakowicach, by pokazać im wspaniałe latające maszyny. Ojcowska pasja do aeroplanów przeszła na młodszego syna. Jego niezdarny, lecz poprawny rysunek samolotu został wykorzystany do zilustrowania artykułu „Pierwsi szaleńcy powietrza – ci, co zginęli, i ci, co zwyciężyli”. W roku 1929 Daniel Mróz zadebiutował w prasie.

Bracia stali się też fanami automobili. Rodzina nie miała dwuśladu, lecz sąsiedzi – owszem. W pobliżu prawie podmiejskiej ulicy Wygoda (przedwojenny adres Mrozów) znajdowała się słynna willa Wojciecha Kossaka oraz garaż bankiera Wilhelma Rippera. Chłopcy wystawali w pobliżu, czekając na wyjazd jakiegoś samochodu. „Później dostaliśmy takiego bzika, że co osobliwsze auta goniliśmy przez cały Kraków – wówczas auta nie jeździły tak szybko – by je dopaść przed Grand Hotelem lub Hotelem Francuskim” – opowiadał artysta. Wspominał też z zachwytem pojazd Wojciecha Kossaka: „bardzo staroświecki i szalenie kolorowy, dominanta zieleni, jakieś czerwienie, żółcie i wspaniałe mosiężne karbidory tudzież złocista chłodnica”. Miłość do automobili pozostała mu na zawsze.

Co ciekawe, nigdy nie kupił samochodu – jako że te nowe, produkowane seryjnie zupełnie go nie pociągały. Uważał, że nie mają duszy. Podobnie obojętny był wobec wszelkich innych mechanizmów. Choć rysował z zegarmistrzowską precyzją rozmaite maszynerie, w praktyce nie wyróżniał się żadnymi technicznymi uzdolnieniami.

Na studiach w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych, potem wcielonej do Akademii Sztuk Pięknych, poznał dwie najważniejsze w życiu osoby: Alinę Nieniewską, w czasie wojny zaangażowaną w ruch partyzancki w okolicach Kielc, studiującą tkaninę artystyczną, przyszłą żonę (ślub wzięli w 1950 roku), i Mariana Eilego, prowadzącego zajęcia na studium scenograficznym, naczelnego „Przekroju”. Redaktor zwrócił uwagę na zdolnego studenta; zaproponował współpracę. I tak już jako 33-latek Daniel znalazł zatrudnienie w najatrakcyjniejszej redakcji PRL-u.

Na koniec o jego poglądach politycznych. Po wojnie na krótko uwierzył w socjalizm, nawet zaczął działać w ZMP, ale zraziła go postępująca stalinizacja, a ostatecznie zwątpił w „jedynie słuszną ideologię” po wprowadzeniu socrealizmu. Odtąd nigdy nie związał się z żadną masową organizacją. Wyjątek stanowiło Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. I nieformalne stowarzyszenie miłośników kotów.

Tekst: Staszek Gieżyński
Zdjęcia: Daniel Mróz/Archiwum Rodzinne

reklama