Państwo Ovalle dobrze wiedzą, co zrobić, żeby w pożyczonym domu poczuć się jak u siebie. Dlatego w podróż do Polski zabrali czerwoną kanapę, stół, kilkanaście obrazów, ceramikę z Maroka, srebra...

Co to za kraj, w którym, gdy w Europie środek lata, można szusować na nartach, by kilka godzin później wygrzewać się na plaży? To Chile, czyli „ocean możliwości” – tak poetycko zachwala zawsze swoją ojczyznę ambasador José Manuel Ovalle Bravo. Chile kojarzy nam się przede wszystkim z winem, czasem jeszcze z poetą Pablem Nerudą, bo chyba nie tylko miłośnicy kina pamiętają oscarowy film „Listonosz”, albo z geologiem Ignacym Domeyką. O tym, że to doskonałe miejsce do uprawiania białego szaleństwa, raczej nie wiemy. Ale właśnie po to są ambasadorowie.

Ponad cztery lata temu José Manuel Ovalle Bravo z żoną Marią Paz Villegas de Ovalle trafili do... egzotycznego kraju nad Wisłą i zamieszkali w podwarszawskim Konstancinie. Uroki tej uzdrowiskowej miejscowości – sosnowy las, spokój małego miasteczka – i pamiątki, które ze sobą przywieźli, miały uprzyjemnić im życie tysiące kilometrów od domu. Zwłaszcza że dorosłe już dzieci rzadko wpadają z wizytą do Warszawy. Córka, nauczycielka tańca, mieszka w Argentynie, młodszy syn pracuje jako fotograf w Nowym Jorku, a najstarszy jest prawnikiem w Santiago.

Gdy męża pochłaniały obowiązki ambasadora, Maria Paz urządzała dom podobny do tego w Chile. Przywiozła do Polski czerwoną kanapę, z którą nigdy się nie rozstają, bez względu na to, dokąd rzuci ich dyplomatyczny los, obrazy najlepszych współczesnych malarzy z rodzinnego kraju (m.in. Maty ze szkoły Tadeusza Kantora) i niezliczone drobiazgi z podróży – od figurek z papier mâché i chińskich waz, ceramiki z Maroka, kryształowych karafek po srebrne tace i dzbanki.

Żeby urzędowe meble, które w spadku dostaje każdy kolejny ambasador, pasowały do tych prywatnych, pani Ovalle odmłodziła klasyki, przyprawiając je egzotyką. Spatynowała stylowe fotele i obiła nowoczesnymi tkaninami, stylową salonową szafę ze sprzętem grającym przemalowała na zielono i ozdobiła chińskimi znakami, obok stanął malowany stolik przywieziony z awangardowej chilijskiej galerii. Efekt? Powstała elegancka rezydencja, bardziej domowa niż oficjalna. Ciepła i sympatyczna. Jest tu nastrojowo i podczas służbowych bankietów, i kameralnych kolacji dla przyjaciół.

Państwo Ovalle to zapaleni podróżnicy. – Odpoczywamy podczas zwiedzania i spacerów. Widzieliśmy już Gdańsk, Kraków, Zakopane, byliśmy też we Lwowie – mówi Maria Paz. Wtedy zamiast wystawnych restauracji wybierają swojskie karczmy, próbując lokalnych smakołyków. Gdy kiedyś będą wyjeżdżać z Polski, zabiorą nie tylko kolekcję przedwojennych porcelanowych filiżanek i jeszcze starsze pianino, ale i kilka naszych smaków: pierogów, golonki, jabłek.

– Zawsze staję zdumiona przed straganem z jabłkami, bo takiego wyboru nie spotkałam nigdzie na świecie – śmieje się ambasadorowa. Nam za to państwo Ovalle – jak wieść gminna niesie, najbardziej zagorzali miłośnicy wina wśród dyplomatów – zostawią smak wytwornych chilijskich trunków.


Tekst: Tomasz Łuczak
Fotografie i stylizacja: Joanna Siedlar